Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pozwólmy sobie na zachłanność i przełknijmy tę trójcę w całości.
Nie oceniajmy Hamleta zbyt surowo. Był samotnym dzieckiem, dla którego Yorick był jednocześnie ojcem i sługą, czyli najlepszym, idealnym ojcem, ponieważ każdy syn chciałby uczynić ojca swoim niewolnikiem. Dla tego bladego książątka Yorick, który śpiewa, błaznuje i tańczy, jest uosobieniem poskromionego Horwendillusa. Amlethus był maminsynkiem.
Welin... może raczej inkaust albo wręcz palce, które prowadziły pióro... lecz ta dłoń już dawno obróciła się w proch, a nie należy mówić źle o zmarłych - O, ******! Tekst staje się chaotyczny, z makabryczną dokładnością przedstawia wszystkie wykroczenia, których książę dopuścił się przeciwko błaznowi: każdy ślad królewskiego buta na jego pośladkach, włącznie z wyszczególnieniem przyczyny, skutku, miejsca, stroju, okoliczności towarzyszących (deszcz, słońce, burza, gradobicie i inne funkcje natury; lub nieobecność matki Hamleta, będąca skutkiem tyranii owej natury, nawet wobec królowych), opisy klęsk błazna i kępy trawy, w której wylądował jego nos, oraz poszukiwań srebrnych zatyczek - jednym słowem, pożałowania godny brak zwięzłości, który niezwłocznie postaramy się naprawić. Myślę, że się rozumiemy. Dalsze mozolne roztrząsanie byłoby naśladowaniem księcia, który ćwiczył Yoricka kijem, batem i nie wiadomo czym jeszcze, wówczas jednak niebacznie potraktowalibyśmy czytelnika (sami nie będąc księciem) jak błazna. (Skoro nie jestem księciem, to skąd się wzięło to natrętne „my”, skąd ta liczba mnoga w purpurze, w którą przystroiły się moje zdania? Precz z nią! Wracam do pospolitego... niepospolitego, bo cyklopicznego „ja”.)
Powołam się na jedno wydarzenie.
Pewnego razu w trakcie ujeżdżania Yoricka Hamlet rozdzielił swą szpicrutą mięsiste kurtyny policzków błazna, obnażając kościstą scenę w głębi. Można mniemać, że był wrażliwym książątkiem... Czytelniku, na widok nagiej czaszki książę Danii zwymiotował na pobrzękującą czapkę Yoricka.
Starałem się przekazać subtelną opowieść natury osobistej, pełną obserwacji psychologicznych oraz bardziej konkretnych danych. Nie mogę już jednak dłużej ukrywać tych stronic przed światem, ponieważ to, co skończyło się tragedią, zaczęło się od polityki. (Nie powinno to dziwić nikogo.)
Proszę sobie wyobrazić ucztę w przecudnym Elsynorze: głowy dzika, baranie oczy, świńskie ryje, gęsie piersi, cielęce wątroby, flaki, rybi mlecz, sarnie udźce, świńskie ratki (oto anatomia stołu; gdyby z dań tych zrobić jedno jadalne zwierzę, mielibyśmy na stole monstrum dziwniejsze od hipogryfa lub ichtiocentaura!). Horwendillus i jego Gertruda podejmują dzisiaj Fortynbrasa w nadziei, że uda się im powściągnąć jego zachłanność terytorialną, zaspokajając jego żołądek o podobnie ekspansywnych gustach. Fortynbras powinien się zadowolić wykończeniem wcześniej opisanego monstrum, co jest strategią o wiele słuszniejszą i zdecydowanie smaczniejszą niż wojna.
Czy nie można by pomyśleć, że na widok stołu uginającego się pod ciężarem dań z tego poćwiartowanego, przerażająco urozmaiconego i niezwykłego potwora oraz wyobrażenia owej bestii w całości: z porożem na ogromnej głowie indyka, z kadłubem pokrytym łuskami, z którego wyrastają kosmate nogi zakończone kopytami, F. stracił ochotę na ten bój? (Chociażby z obawy przed konfrontacją na duńskich polach bitew z tym plemieniem myśliwych, którzy potrafią zabić tak dziką bestię.) I że w rezultacie poskromił swoje zapędy wobec samej Danii?
Sprawa ta nie ma żadnego znaczenia. Zatrzymałem się przy tej uczcie jedynie po to, by wyjaśnić, dlaczego królowa Gertruda, zbyt pochłonięta dyplomacją, osaczona przeróżnym mięsiwem, nie mogła pójść na górę, by powiedzieć synowi dobranoc.