Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Część znaku była czytelna – dno dużego kufla. Górna część została wypalona. Za przypalonymi cegłami leżała wielka sterta jeszcze tlących się śmieci, pokryta połamanymi dachówkami z zawalonego dachu.
– Demony! – mruknął żołnierz.
Na kamieniu na skraju dymiącego rumowiska siedziała kobieta i tuliła dziecko. W ciepłym wietrze wczesnego lata szare łachmany powiewały wokół brudnej twarzy.
– Miedziaka, panie, dla mojej córki i dla mnie na jedzenie? Miedziaka na jedzenie? – Wyciągnęła dłoń do żołnierza. – Miedziaka na jedzenie?
Żołnierz przystanął i wzruszył ramionami.
– I tak bym przepił. – Rzucił monetę w stronę kobiety.
Pieniądz brzęknął na chodniku u jej stóp. Pochyliła się, z bólem wyciągając rękę. Z przeciwległego końca uliczki, nie wypełnionego śmieciami ze spalonej gospody wyskoczyła inna obdarta postać i porwała monetę z kamieni, biegnąc w kierunku Dorrina.
– Złodziej! – Krzyk żebraczki był na wpół błaganiem, nawpół piskiem.
Dorrin bez namysłu chwycił laskę i wyciągnął ją na tyle szybko, że potrącił ulicznika.
– Gnojek! – Młodzik, wyższy, niż Dorrin myślał, gramolił się na nogi. Błysnęło krótkie ostrze. Zerknął ku nogom Meriwhen.
Dorrin poruszył laską i ciężkie drewno uderzyło młodzika w nadgarstek. Nóż wypadł na kamienie.
– Rzuć monetę tej kobiecie!
Chłopak spojrzał na nóż, potem na Dorrina. Rzucił się naprzód, skręcił i pomknął przez ulicę w drugą alejkę.
Laska Dorrina chybiła tym razem. Powinien ćwiczyć również na koniu, ale nigdy nie było dość czasu.
Spidlariański żołnierz, obserwujący go z siodła, zaśmiał się rubasznie, kiedy Dorrin zsiadł z konia i podniósł nóż.
– Nigdy nie złapiesz tego gnojka, kolego.
Dorrin wsunął nóż ulicznika – wyczuwał zmysłami brzydką biel i brąz metalu – do małej sakiewki u siodła, gdzie rękojeść wystawała nieznacznie. Wolał nie nosić naznaczonego chaosem metalu, obawiając się, że ostrze przetnie skórę sakiewki.
Zastanawiał się również, gdzie powinien spotkać Brede’a i Kadarę. Mówili o Kuflu, nie o Czerwonym Lwie Kyril. Żołnierze często odwiedzali Kufel, podczas gdy miastowi woleli Kyril i nazywali karczmę „Kyril”, a nie „Czerwony Lew”.
– Chyba został nam tylko Lew, kolego. – Żołnierz zawrócił nakrapianego siwka w drugą stronę ulicy.
Dorrin spojrzał po raz ostatni na spaloną gospodę i uniósł wodze, żeby pojechać za żołnierzem.
– Mój miedziak, panie? Zapomnieliście o mnie?
Kobieta szła chwiejnie w stronę Dorrina. Unosiło się od niej poczucie chaosu – nie zła, ale nieładu. Dorrin pogmerał w sakiewce i znalazł miedziaka. Rzucił jej delikatnie.
– Masz. – Wziął nóż chłopaka w dwa palce i rzucił za monetą. – Weź to też. Może uda ci się sprzedać.
Meriwhen odsunęła się, jakby wyczuwając obrzydzenie Dorrina do naznaczonego chaosem noża i żebraczki. Uzdrowiciel zawrócił w wąską uliczkę, oddalając się od czerwonawego światła, które słońce nad horyzontem rzucało pomiędzy długie cienie zamkniętego sklepu z odzieżą. Nagle zamrugał, kiedy gorący wiatr cisnął mu pył w oczy. Gdy podniósł wzrok, żebraczka znikła z ulicy przed dymiącym się Kuflem.
Stajnie Czerwonego Lwa były pełne, przeważnie koni żołnierzy. Dorrin zsiadł i przytrzymując wodze, zerknął na drugi koniec wąskiej szopy. W lewej ręce trzymał laskę.
– Uzdrowiciel? – Chłopak stajenny o cienkich włosach podniósł wzrok znad beli siana, którą ciągnął do drugiego boksu.
– Halo, Vaos. Macie dziś komplet.
– Kyril będzie szczęśliwy, ale żołnierze są jak wrzód na tyłku.
– Wszyscy?
– Na demony, nie. Ale nigdy nie wiesz, którzy upili się na wesoło, a którzy na wrednie. A ci wredni są naprawdę wredni.
Dorrin pokiwał głową.