Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Owszem. Tonął w tym, co atevskie, a ta niemożność zrozumienia wywołała u niego w nagłej chwili paniki wątpliwości co do jego własnej przydatności na tym stanowisku. Zaczął się zastanawiać, czy brak przenikliwości, jakim się wykazał przy Jago, nie ma o wiele bardziej ogólnego charakteru – czy w przypadku pewnej osoby nie doprowadził do zagrożenia, w jakim teraz się znalazł.
A z drugiej strony pomyślał, czy nie dał się zwieść nadgorliwości swoich strażników, wywołanej pewnym zagrożeniem zagrożenia, które już nigdy więcej się nie pojawi.
– Czym się tak martwisz, paidhi?
Zamrugał i przypadkiem spojrzał w żółte, nieruchome oczy Jago. Nie wiesz? pomyślał. Czy to pytanie to jakieś wyzwanie? Czy świadczy o twojej nieufności? Po co pytasz?
Nie całkiem jednak potrafił powiedzieć „zaufanie” w języku Jago, a przynajmniej w takim znaczeniu, jakie ten termin miał wśród ludzi. Każdy dom, każda prowincja należała do dziesiątków patronatów oplatających swymi sieciami cały kraj, którego prowincje nadgraniczne łączyły się w patronaty ponad domniemanymi granicami z patronatami sąsiednimi, tworząc nie kończącą się, mętną plątaninę granic, które nie były granicami zarówno pod względem geograficznym, jak i wspólnoty interesów. Czy można tu powiedzieć „zaufanie”? Raczej man’chi – „główny patronat”, jedyny patronat określający daną osobę.
– Man’china aijiia nai’am – powiedział, na co Jago zamrugała oczyma po raz trzeci. „Przede wszystkim moim patronem jest aiji”. – Nai’danei man’chini somai Banichi? – „Kto jest przede wszystkim patronem twoim i Banichiego?”.
– Tabini-aijiia, hei. – Ale atevi mogli kłamać wszystkim oprócz swego głównego patrona.
– A nie jesteście wzajemnie swoimi patronami? – zapytał. – Sądziłem, że jesteście sobie z Banichim bardzo bliscy.
– Mamy to samo man’chi.
– A względem siebie?
Zobaczył, jak przez jej twarz przemknęło coś, co mogło być prawdą, po czym nastąpiło nieuniknione zmarszczenie brwi.
– Paidhi zna szkody, jakie może wyrządzić takie pytanie – rzekła Jago.
– Paidhi-aiji – odparł – wie, o co pyta. Uważa, że to jego obowiązek, nadi.
Jago wstała od stołu, przeszła przez pokój i przez chwilę nic nie mówiła. Wyjrzała przez drzwi ogrodowe, stojąc obok uzbrojonego przewodu – denerwował się, ale pomyślał, że nie powinien jej ostrzec, a tylko być gotowym, żeby jej o tym przypomnieć. Jago i tak była drażliwa. Właściwie jej nie obraził, ale pytał o niezwykle osobiste sprawy.
Sugerowała, że Tłumacz powinien być świadom, że nie otrzyma szczerej odpowiedzi, na co on odparł, wyraźnie przemawiając do jej słuchu wrażliwego na wszelkie polityczne niuanse, że Tłumacz służy aijiemu, pytając o prawdziwą hierarchię jej prywatnych związków.
W wolnym tłumaczeniu: „Gdybyś miała kogoś zdradzić, aijiego albo Banichiego, to którego z nich byś zdradziła, Jago?”.
Którego z nich zdradziłaś?
Czy jest głupcem, zadając takie pytanie, skoro jest z nią w pokoju sam na sam?
Jeśli jednak o to chodzi, to jest sam w całym kraju, jest jedynym człowiekiem wśród trzystu milionów atevich, a nawet kilku miliardów atevich żyjących na tym świecie, i jego obowiązkiem jest zadawanie pytań – owszem, z większą dozą inteligencji i sprytu, niż właśnie wykazał, ale jest na tyle zmęczony i zdezorientowany, że chce mieć pewność przynajmniej co do ich trojga, Tabiniego, Banichiego i Jago, zanim ruszy dalej brukowaną i przyjemną drogą wiary. Mógł wyrządzić swemu gatunkowi zbyt wiele szkód, wierząc w kłamstwo, za daleko idąc fałszywą ścieżką, przypisując zbyt wiele prawdy niewłaściwym osobom...
Bo nie był tylko tłumaczem aijiego. Miał swój główny patronat, przerastający rangą wszystko inne, patronat wypisany na jego skórze i twarzy – patronat, który atevi widzieli za każdym razem, kiedy na niego patrzyli.