Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Spojrzał na mikroskop jak na śmiertelnego wroga. – Dotykałem mózgu obiema rękami, nie mogłem wybrać gorszego momentu.
– To wcale nie znaczy, że się pan zaraził. Prawdopodobieństwo zachorowania jest minimalne.
– Ale jest. Jest, prawda? – popatrzył na nią.
Nie mogła zaprzeczyć. Tak samo jak nie mogła obłudnie go pocieszać. Milczenie było przynajmniej szczere. Wyłączył mikroskop.
– Okres inkubacji jest bardzo długi. Zanim się dowiem, minie rok, przelecą dwa lata. Ale nawet po pięciu latach będę się zastanawiał, wciąż będę czekał na pierwsze objawy. Przynajmniej koniec jest bezbolesny. Zaczyna się od demencji. Od zaburzeń wzrokowych, niewykluczone, że od halucynacji. Potem delirium. Wreszcie śpiączka... – Znużony, wzruszył ramionami. – To chyba lepsze niż umieranie na raka.
– Przepraszam – odezwała się półgłosem. – Wszystko przeze mnie.
– Przez panią?
– To ja nalegałam na autopsję. Naraziłam pana na niebezpieczeństwo.
– Sam się na nie naraziłem. Oboje się narażamy, pani doktor, to część naszej pracy. Pracuje pani w izbie przyjęć. Ktoś zakaszle i łapie pani gruźlicę. Ukłuje się pani igłą i grozi pani żółtaczka albo AIDS. – Odłożył szkiełko z preparatem na tacę, narzucił plastikowy pokrowiec na mikroskop. – Każda praca łączy się z jakimś ryzykiem. Ryzykowne jest poranne wstawanie, jazda do pracy, wyjście do skrzynki na listy, podróż samolotem. – Spojrzał na nią. – Śmierć jako taka nie jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest to, jak i kiedy umieramy.
– Może istnieje jakiś sposób na powstrzymanie choroby w tym stadium. Na przykład zastrzyk immunoglobuliny...
– Nie działa. Przejrzałem literaturę.
– Rozmawiał pan o tym z lekarzem?
– Dotąd nikomu o tym nie mówiłem.
– Nawet rodzinie?
– Mam tylko syna, Patricka. Skończył dopiero czternaście lat, a w tym wieku ma się na głowie inne problemy.
Przypomniała sobie fotografię chłopaka o rozwichrzonych włosach, demonstrującego pstrąga. Dvorak miał rację: czternaście lat to stanowczo za mało, by zrozumieć, że ojciec jest zwykłym śmiertelnikiem.
– I co pan teraz zrobi?
– Będę regularnie płacił składki na polisę ubezpieczeniową. I postaram się nie tracić nadziei. – Wstał, by zgasić światło. – Nic więcej nie mogę zrobić.
Robbie Brace otworzył drzwi w koszulce Red Soxów i w złachanych spodniach od dresu.
– Szybko pani przyjechała.
– Dziękuję, że zechciał pan zobaczyć się ze mną.
– Przyłapała nas pani w nie najlepszej porze. Nasz potomek idzie spać, rozumie pani. Płacz, zgrzytanie zębów i przetargi. Zaraz pani usłyszy.
Toby weszła do holu. Gdzieś na górze darło się dziecko. Krzyczało nie z rozpaczy, ale ze złości, potem głośno zatupało i huknęło czymś o podłogę.
– Mamy trzy lata i poznajemy smak władzy – wyjaśnił Brace. – Rany boskie, jak ja uwielbiam być ojcem... – Zamknął drzwi i poprowadził ją korytarzem do salonu. Znowu zaimponował jej swoim wzrostem, swoimi ramionami, tak muskularnymi, że były aż kabłąkowate. Przysiadła na kozetce, a on opadł na mocno podniszczony fotel.
Wrzask na górze nie ustawał. Był teraz chrapliwszy i przerywany od czasu do czasu głośnym, wielce dramatycznym siąkaniem nosa. Słychać też było głos kobiety, mówiącej spokojnie, acz stanowczo.
– Starcie tytanów – powiedział Brace, zerkając na sufit. – Żona jest twardsza ode mnie. Ja od razu padam, przekręcam się na plecy i udaję nieboszczyka. – Popatrzył na Toby i przestał się uśmiechać. – No więc, co z tym Parmenterem?
– Wracam od anatomopatologa stanowego. Postawili wstępną diagnozę: CJD. Choroba Creutzfeldta-Jakoba.
Zdumiony Brace pokręcił głową.
– To pewne?
– Czekają, aż potwierdzi to neuropatolog, ale wszystkie objawy pasują. Chodzi nie tylko o Parmentera. O Harry’ego Slotkina też.
– Dwa przypadki CJD? To tak, jakby piorun uderzył dwa razy w to samo miejsce. Jak to potwierdzicie?
– Zgoda, przypadku Slotkina potwierdzić nie można, bo nie mamy ciała. Ale gdyby tak okazało się, że dwóch mieszkańców Brant Hill miało rzeczywiście CJD? Natychmiast przychodzi do głowy pytanie, czy źródłem infekcji nie był ten sam czynnik. – Pochyliła się do przodu. – Mówił pan, że Harry Slotkin nie chorował, że był zdrów jak rydz.
– Zgadza się.
– Czy w ciągu ostatnich pięciu lat przechodził jakieś zabiegi chirurgiczne? Na przykład przeszczep rogówki?
– Nie pamiętam, żebym widział coś takiego w jego papierach. Można od tego złapać CJD, tak?
– Były takie przypadki. – Milczała chwilę. – Ale można ją przenieść w inny sposób: przez wstrzykiwanie hormonu wzrostu.
– No i?
– Mówił pan, że klinika w Brant Hill prowadzi badania nad wpływem hormonów na ludzi starszych. Mówił pan, że pacjenci poddani kuracji stają się silniejsi, wykazują przyrost masy mięśniowej. Czy to możliwe, by wstrzykiwano im skażony hormon wzrostu?
– Hormonu wzrostu nie pobiera się już ze zwłok. Wytwarza się go sztucznie.
– A jeśli Brant Hill wykorzystuje stare zapasy? Zapasy hormonu wzrostu skażonego CJD?
– Stare zapasy wycofano z rynku dawno temu, a Wallenberg stosuje tę kurację od lat, odkąd wrócił z Rosslyn. Nigdy nie słyszałem, by wśród jego pacjentów zdarzył się przypadek choroby Creutzfeldta-Jakoba.
– Skąd wrócił? Z Rosslyn? Co to jest?