Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– On z Czehryna prijichaw. Tam Lachiw riżut.
– A wiesz ty, chłopie, kto do Czehryna za nami jedzie?
– Kto takij?
– Kniaź Jarema!
Zuchwałe twarze czabanów spokorniały w jednej chwili. Wszyscy jakby na komendę po-
odkrywali głowy.
– A wiecie wy, chamy – mówił dalej pan Zagłoba – co Lachy robią z takimi, co riżut? Oni
takich wiszajut! A wiecie, ile kniaź Jarema wojska prowadzi? a wiecie, że on nie dalej, jak pół
mili stąd? A co, psie dusze? Dudy w miech? Jak to wy nas tu przyjęli? Studnia wam wyschła?
wody dla koni nie macie? A, basałyki! a, kobyle dzieci! pokażę ja wam!
– Ne serdyteś, pane! Studnia wyschła. My sami do Kahamliku jeździm poić i wodę dla sie-
bie nosimy.
– A, skurczybyki!
– Prostyte, pane. Studnia wyschła. Każecie, to skoczym po wodę.
– Obejdzie się bez was, sam pójdę z pachołkiem. Gdzie tu Kahamlik? – spytał groźnie.
– Ot, dwie staje stąd! – rzekł kosooki pokazując na pas zarośli.
– A do gościńca czy tędy muszę wracać, czy brzegiem dojedzie?
– Dojedzie, pane. Milę stąd rzeka do gościńca skręca.
– Pachołek, ruszaj przodem! – rzekł pan Zagłoba zwracając się do Heleny.
Mniemany pachołek skręcił konia na miejscu i podskoczył.
– Słuchać! – rzekł Zagłoba zwracając się do chłopów. – Jeśli tu podjazd przyjedzie, powie-
dzieć, żem brzegiem do gościńca pojechał.
– Dobrze, pane.
W kwadrans później Zagłoba jechał znów obok Heleny.
– W porę im księcia wojewodę wymyśliłem – rzekł przymrużając oko pokryte bielmem. –
Będą teraz siedzieli cały dzień i czekali podjazdu. Drżączka ich porwała na samo imię książę-
ce.
– Widzę, że waszmość tak obrotny masz dowcip, iż z każdej biedy ratować się potrafisz –
rzekła Helena – i Bogu dziękuję, że mi zesłał takiego opiekuna.
Szlachcicowi poszły po sercu te słowa, uśmiechnął się, ręką brodę pogładził i rzekł:
– A co? ma Zagłoba głowę na karku? Chytrym jak Ulisses i to muszę waćpannie powie-
dzieć, iż gdyby nie ta chytrość, dawno by mnie krucy zdziobali. Ale cóż robić? trzeba się ra-
tować. Oni w bliskość księcia snadnie uwierzyli, boć to jest prawdziwa rzecz, że dziś, jutro on
się w tych stronach zjawi z mieczem ognistym jako archanioł.
A żeby tak i Bohuna po drodze gdzie rozcisnął, ofiarowałbym się boso do Częstochowy.
Choćby też byli oni czabanowie i nie uwierzyli, samo przypomnienie mocy książęcej wystar-
151
czało, by ich od napaści na nasze zdrowie powstrzymać. Wszelako powiem waćpannie, że
zuchwałość ich niedobre do dla nas signum, bo to znaczy, że już się tu chłopstwo o wiktoriach
Chmielnickiego zwiedziało i coraz się będzie stawać zuchwalsze. Musimy teraz pustek się
trzymać i do wsiów mało zaglądać, bo niebezpiecznie. Dajże Boże jak najprędzej księcia wo-
jewodę, bośmy się w taką matnię dostali, że jakom żyw, gorszej trudno wymyślić.
Trwoga znów ogarnęła Helenę, pragnąc więc wydobyć jakie słowo nadziei z ust pana Za-
głoby, rzekła:
– Już ja teraz ufam, że waszmość i siebie, i mnie ocalisz.
– To się rozumie – ospowiedział stary wyga – głowa od tego, żeby o skórze myślała. A wa-
ćpannę takem już polubił, że za nią jako za własną córką będę obstawał. Najgorsze tylko to,
że prawdę rzekłszy, sami nie wiemy, gdzie uciekać, boć i ta Zołotonosza niezbyt to pewne
asilum.
– To wiem na pewno, że bracia są w Zołotonoszy.
– Są albo ich nie ma, bo mogli wyjechać, a do Rozłogów pewnie nie tą drogą, którą my je-
dziemy, wracają. Więcej ja liczę na tamtejsze prezydium. Żeby tak choć z pół chorągiewki
albo z pół regimenciku w zameczku! Ale ot i Kahamlik. Tymczasem przynajmniej oczerety
pod bokiem. Przeprawimy się na drugą stronę i zamiast z biegiem ku gościńcowi ciągnąć,
pociągniemy w górę, żeby ślad pomylić. Prawda. Prawda, że zbliżymy się do Rozłogów, ale
nie bardzo...
– Zbliżymy się do Browarków – rzekła Helena – przez które do Zołotonoszy się jedzie.
– To i lepiej. Stój no waćpanna.
Napoili konie. Następnie pan Zagłoba zostawiwszy Helenę dobrze ukrytą w zaroślach po-
jechał wyszukać brodu, który znalazł z łatwością, bo leżał o kilkadziesią zaledwie kroków od
miejsca, do którego przyjechali. Właśnie tamtędy owi czabanowie przepędzali konie na drugą
stronę rzeki, która zresztą cała była dość płytka, jeno brzegi miała mało dostępne, bo zarosłe i
błotniste. Przeprawiwszy się tedy na drugą stronę, ruszyli śpiesznie w górę rzeki i jechali bez
wytchnienia aż do nocy. Droga była ciężka, bo do Kahamliku wpadało mnóstwo strumieni,
które rozlewając się szerzej przy ujściach, tworzyły tu i owdzie trzęsawice i topieliska. Trzeba
było co chwila wyszukiwać brodów lub przedzierać się przez zarośla trudne do przebycia dla
jezdnych. Konie pomęczyły się okrutnie i zaledwie wlokły za sobą nogi. Chwilami zapadały
tak, że Zagłobie zdawało się, iż nie wylezą już więcej. Na koniec wydostali się na wysoki,
suchy brzeg, porosły dębiną. Ale już też noc była głęboka i ciemna bardzo. Dalsza podróż
stała się niepodobieństwem, bo w ciemnościach można było trafić na chłonące bagna i zginąć,
więc pan Zagłoba postanowił czekać ranka.