Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kierował się wyczuciem, bo budynki były bryłami cienia w świetle gwiazd i tylko w niewielu oknach błyszczało światło świeczki. W oknie apartamentu królewskiego było ciemno, ale Poeta trzymał się osobliwego rozkładu dnia i mógł być o tej porze u siebie.
Wewnątrz budynku namacał właściwe drzwi, znalazł je i zastukał. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, tylko cichutki beczący dźwięk, który niekoniecznie dochodził z apartamentu. Zastukał raz jeszcze, a wreszcie nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się.
Słabe, czerwonawe światło od węgli drzewnych rozpraszało nieco ciemność. W izbie cuchnęło nieświeżym jadłem.
- Poeta?
Znowu słabe pobekiwanie, ale tym razem bliżej. Podszedł do piecyka, pogrzebał w rozżarzonych węglach i przypalił smolną drzazgę. Rozejrzał się dokoła i zadrżał na widok śmietnika, w jaki przemieniła się izba. Była pusta. Przeniósł płomień do lampki oliwnej i poszedł obejrzeć resztę apartamentu. Trzeba go będzie starannie wyszorować i okadzić (być może także wyegzorcyzmować), zanim wprowadzi się tutaj thon Taddeo. Zamierzał zapędzić jegomościa Poetę do zrobienia porządków, ale zdawał sobie sprawę, że szansę na to są znikome.
W drugim pokoju dom Paulo nagle poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Przystanął i powoli rozejrzał się dokoła.
Ze stojącego na półce naczynia z wodą wpatrywało się w niego samotne oko! Skinął poufale w jego kierunku i poszedł dalej.
W trzecim pokoju zobaczył kozę. Dotychczas nie miał szczęścia zawrzeć z nią znajomości.
Koza stała sobie na wysokiej szafce, chrupiąc nać rzepy. Wyglądała jak mała odmiana kozicy górskiej, ale miała łysy łeb, który w świetle lampki robił wrażenie, jakby był jasnoniebieski. Bez wątpienia była wybrykiem natury.
- Poeta? - zapytał łagodnie, patrząc prosto na kozę i dotykając ręką pektorału.
- Tutaj - ozwał się głos z czwartego pokoju.
Dom Paulo westchnął z ulgą. Koza dalej chrupała nać. Była to doprawdy obrzydliwa myśl - przemknęło mu przez głowę.
Poeta leżał niedbale na łóżku, z butelką wina w zasięgu ręki. Z irytacją mrugnął na światło swoim jedynym zdrowym okiem.
- Spałem - poskarżył się, zakładając czarną opaskę na oko i sięgając po butelkę.
- Więc się obudź. Wyprowadzisz się stąd bez zwłoki. Jeszcze dzisiejszego wieczoru. Położysz swoje rzeczy w sieni, żeby można było przewietrzyć apartament. Będziesz spał w celi stajennego, jeśli już to konieczne. Rano przyjdziesz, żeby wszystko wyszorować.
Poeta wyglądał przez chwilę jak wymięta lilia, potem sięgnął po coś pod koc. Wyciągnął pięść i patrzył na nią w zamyśleniu.
- Kto używał ostatnio tej kwatery? - spytał.
- Monsinior Longi. Dlaczego pytasz?
- Zastanawiam się, kto przywiózł pluskwy. - Otworzył pięść, chwycił w dwa palce coś, co spoczywało na jego dłoni, rozgniótł to między paznokciami i odrzucił. - Thon Taddeo może je sobie wziąć. Ja nie chcę. Pożerały mnie żywcem, odkąd się tu sprowadziłem. Zamierzałem się wynieść, ale teraz, kiedy zaproponowałeś mi z powrotem starą celę, będę szczęśliwy...
- Nie miałem zamiaru...
- ...mogąc jeszcze trochę korzystać z waszej gościnności. Oczywiście, dopóki nie skończę swojej książki.
- Jakiej książki? Mniejsza zresztą z tym. Po prostu zabierz stąd swoje rzeczy.
- Teraz?
- Teraz.
- Dobrze. Nie sądzę, żebym był w stanie znieść te pluskwy choćby przez jeszcze jedną noc. - Poeta zsunął się z łóżka i stanął, żeby się napić.
- Daj to wino - zażądał opat.
- Jasne. Napij się. To niezły rocznik
- Dziękuję; przecież ukradłeś je z naszych piwnic. Tak się składa, że jest to wino mszalne. Czy przyszło ci to do głowy?
- Nie było konsekrowane.
- Jestem zaskoczony, żeś o tym pomyślał. - Dom Paulo wziął do ręki butelkę.
- Zresztą go nie ukradłem. Ja...
- Mniejsza o wino. Komu ukradłeś kozę?
- Nie ukradłem jej - wyjaśnił z rozżaleniem Poeta.
- Po prostu się zmaterializowała?
- Był to dar, reveredissime.
- Od kogo?
- Od drogiego przyjaciela, domnissime.
- Od czyjego drogiego przyjaciela?
- Mojego, panie.
- To brzmi jak paradoks, gdzie bowiem...
- Chodzi o Beniamina, panie.
BÅ‚ysk zaskoczenia przemknÄ…Å‚ poprzez twarz dom Paula.
- Ukradłeś kozę Beniaminowi? Poeta skrzywił się na to słowo.
- Proszę cię bardzo, nie ukradłem...
- Więc co?
- Beniamin nalegał, żeby mi ją podarować, kiedy ułożyłem sonet na jego cześć.
- Mów prawdę!
Poeta jegomość przełknął ślinę.
- Wygrałem ją od niego w pikuty.
- Rozumiem.
- To prawda! Stary szelma omal nie puścił mnie z torbami,
a potem odmówił gry na kredyt. Musiałem postawić moje szklane oko przeciwko kozie. Odegrałem wszystko.
- Zabierz kozÄ™ z opactwa.