Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Trzy stanowiska należące do Conrada Strakera, włącznie z Tunelem Strachu, były już
ustawione i czekały na spragnionych wrażeń klientów od trzeciej po południu. Był cie-
pły, bezchmurny dzień. Wieczór będzie szalony.
Lunaparkowcy określali to mianem „pieniężnej pogodny”. Chociaż dla tego interesu
zawsze najlepsze były piątki i soboty, klienci zjawiali się równie chętnie na początku ty-
godnia, oczywiście jeśli tylko wieczór był dostatecznie ciepły i pogodny.
Przez godzinę, jaka została jeszcze do otwarcia bram wesołego miasteczka, Conrad
zrobił to, co zawsze pierwszego popołudnia na nowym miejscu. Wyszedł z Tunelu
Strachu i udał się do Gabinetu Osobliwości Yancy’ego Barneta. Klienci zawsze ciągnęli
tam jak muchy do lepu. Jaskrawo pomalowany, ozdobiony rysunkami transparent roz-
ciągnięty na wprost namiotu Yancy’ego zaopatrzony był w napis:
OSOBLIWI LUDZIE Z CAŁEGO ŚWIATA
Yancy był równie obowiązkowy i sumienny jak Conrad, i pomijając fakt, że ludzkie
dziwolągi miały przybyć tu ze swoich przyczep dopiero o czwartej, był przygotowany
do przyjęcia gości na długo przed czasem.
Było to godne podziwu, zwłaszcza gdy wiedziało się, że Yancy Barnet i kilkoro jego
dziwolągów w niedzielną noc zawsze grywali w pokera, zaś rozgrywkę, trwającą do go-
dzin porannych w poniedziałek, umilali sobie sączeniem dobrze schłodzonego piwa
i szkockiej whisky, które w połączeniu stanowiły iście piorunującą mieszaninę.
Namiot Yancy’ego było ogromny, podzielony wewnątrz na cztery pomieszczenia,
z odgrodzonym linami chodnikiem prowadzącym dość krętą drogą do każdego z nich.
W każdym z pomieszczeń znajdowało się podwyższenie z krzesłem. Na ścianach za
krzesłami wisiały ogromne, bogato zdobione tablice wyjaśniające istotę cudu natury, na
który aktualnie patrzyli zwiedzający.
88
89
Z jednym wyjątkiem owe cudowne i niezwykłe osobliwości były żyjącymi, oddy-
chającymi ludzkimi potworami, istotami o normalnych duszach i umysłach uwięzio-
nych w zdeformowanych ciałach — najgrubsza kobieta świata, trzyoki człowiek aliga-
tor, mężczyzna o trzech rękach i trzech nosach, kobieta z brodą i — co naganiacz pod-
kreślał kilkadziesiąt razy na godzinę — wiele, wiele innych, więcej niż umysł ludzki jest
w stanie pojąć.
Tylko jeden dziwoląg nie był żywą istotą. Miał miejsce w centrum namiotu, w poło-
wie długości krętego chodnika, w najwęższej ze wszystkich sal.
Stwór był zamknięty w ogromnym, specjalnie przygotowanym słoju z przezroczy-
stego szkła, zanurzony w roztworze formaliny. Słój stał na podwyższeniu, zaś istota
znajdująca się wewnątrz, dzięki oświetleniu od góry i z tyłu, wywierała na oglądających
ogromne wrażenie.
Ten właśnie eksponat przyszedł odwiedzić Conrad Straker w owo poniedziałkowe
popołudnie w Clearfield. Stanął, jak setki razy wcześniej, przed grubymi linami zabez-
pieczającymi i spojrzał ze smutkiem na swego nie żyjącego od dawna syna.
Podobnie jak w innych salach, tak i tu za eksponatem wisiała tablica informacyjna.
Litery były duże, łatwe do przeczytania.
VICTOR
„SZPETNY ANIOŁ”
DZIECKO TO, NAZWANE PRZEZ SWEGO OJCA VICTOREM, URODZIŁO SIĘ
W 1955 ROKU. JEGO RODZICE BYLI NORMALNI. STAN PSYCHICZNY DZIECKA
NIE ODBIEGAŁ OD NORMY BYŁ SŁODKIM, CZARUJĄCYM, WESOŁYM
NIEMOWLĘCIEM, WIECZNIE UŚMIECHNIĘTYM ANIOŁKIEM.
W NOCY 15 SIERPNIA 1955 ROKU MATKA VICTORA, ELLEN, ZAMORDOWAŁA
GO. WADY FIZYCZNE DZIECKA NAPAWAŁY JĄ ODRAZĄ. BYŁA PRZEKONANA,
ŻE NIEMOWLĘ BYŁO ZŁYM MONSTRUM. NIE POTRAFIŁA DOSTRZEC
DUCHOWEGO PIĘKNA, JAKIE TKWIŁO W JEGO WNĘTRZU.
KTO NAPRAWDĘ BYŁ ZŁY?
BEZBRONNE DZIECKO?
A MOŻE MATKA, KTÓREJ UFAŁ, KOBIETA, KTÓRA GO ZAMORDOWAŁA?
KTO BYŁ PRAWDZIWYM POTWOREM?
TO BIEDNE, NIESZCZĘŚLIWE DZIECKO?
A MOŻE MATKA, KTÓRA ODMÓWIŁA MU MIŁOŚCI?
OSĄDŹCIE SAMI.
88
89
Conrad napisał te słowa przed dwudziestu pięciu laty i dokładnie oddawały one stan
jego ducha w owych dniach. Chciał powiedzieć całemu światu, że Ellen była zabójczy-
nią, bezlitosną bestią, chciał, by wszyscy zobaczyli, co uczyniła i potępili ją za jej okru-
cieństwo.
Poza sezonem słój z dzieckiem był przechowywany w domu Conrada, w Gibson-
town na Florydzie. Przez resztę roku podróżował z Yancym i jego trupą jako publiczne
świadectwo perfidii Ellen.
Za każdym razem, kiedy rozbijali obóz w nowym miejscu, Conrad jeszcze przed
otwarciem lunaparku dla zwiedzających przychodził do tego namiotu, by upewnić się,
że słój bezpiecznie dotarł do celu. Spędzał kilka minut w towarzystwie swego zmarłego
syna, powtarzając w duchu nieubłaganą przysięgę zemsty.
Victor spoglądał na ojca ogromnymi, niewidzącymi oczyma. Niegdyś zieleń tych
oczu była jaskrawa i połyskliwa. Niegdyś oczy te były żywe, przenikliwe, pytające, prze-
pełnione zuchwałością i pewnością siebie, nie pasującymi do tak małego dziecka.
Teraz jednak były one mętne i matowe. Zieleń nie była nawet w połowie tak czysta
jak za życia. Lata przebywania w roztworze formaliny wyssały kolor z oczu, a nieunik-
nione procesy śmierci pokryły źrenice cieniutką mlecznobiałą błonką.
W końcu, czując w sobie odnowioną moc gniewu i żądzę odwetu, Conrad wyszedł
z namiotu i wrócił do Tunelu Strachu.
Gunther stał już na platformie przy wejściu, ubrany jak zawsze w strój Frankensteina.
Ujrzał Conrada i natychmiast zaczął warczeć i wymachiwać groźnie rękoma, jak gdyby
odgrywał przedstawienie dla odwiedzających tunel gości.
Duch siedział w kasie i rozrywał papierowe rulony, by ułożyć w szufladkach kasy
rzędy ćwierćdolarówek oraz dziesięcio — i pięciocentówek. Jego bezbarwne oczy odbi-
jały srebrzyste błyski wysypywanych monet.
— Otworzą bramę pół godziny wcześniej — rzekł Duch. — Wszyscy są zwarci i go-
towi, a jak słyszałem, na zewnątrz czeka już tłum spragnionych wrażeń mieszczuchów.