Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Od tego czasu sypiał, trzymając go pod językiem, a jego zły humor tak się wzmógł, że służba zaczęła poważnie obawiać się o swe życie.
W końcu nadeszła noc, podczas której miał tak realny sen jak nigdy dotąd. Coś przyczaiło się w nogach łoża, po czym powoli poczęło zbliżać się ku niemu. Leżał zlany potem, nie mogąc ruszyć palcem w oczekiwaniu na nieuniknione.
Nagle ocknął się z majaków - pierścień leżał tam, gdzie go wypluł w czasie snu, zaś obok przykucnął dziwaczny kot z oczami płonącymi tak niesamowicie, że można było przysiąc, iż jest to coś zupełnie innego, obdarzonego niespotykaną inteligencją zamkniętą w małym ciele. Zwierzę obserwowało go z zimnym zainteresowaniem, podczas gdy on, zamarły nagle, nie mógł wyciągnąć ręki po pierścień.
Po chwili stworzenie wzięło ów zielono - czerwony kamyk w pyszczek, zeskoczyło z łoża i zniknęło.
Higbold rzucił się za nim z krzykiem, lecz zwierzę było już przy drzwiach, przemykając pomiędzy nogami strażnika, który nadbiegł słysząc głos pana. Higbold odtrącił go i ruszył w dziką pogoń.
- Kot! - Jego krzyki postawiły na nogi całą warownię. - Gdzie jest kot?
Działo się to godzinę przed świtem, gdy wszyscy porządni spali, ci zaś, których zbudziły krzyki, byli przez moment zupełnie zaskoczeni.
Higbold wiedział doskonale, że w warowni są setki jeśli nie tysiące miejsc, gdzie tak małe zwierzę mogło się ukryć, bądź porzucić swą zdobycz. Ta myśl ścinała lodem jego mózg tak, że z początku biegał jak oszalały tam i z powrotem, krzycząc na straż, aby łapała kota.
Opamiętanie przyszło wraz ze śmiertelnym przerażeniem, gdy jeden z wartowników zameldował, że widziano kota zeskakującego z murów i podążającego w kierunku otwartych pól. Dla Higbolda był to nieomal koniec świata. Jeśli sam zamek stwarzał tak wielką ilość kryjówek, to co dopiero otwarta przestrzeń?
Przybity stratą powrócił do sypialni, gdzie z wściekłości tłukł pięścią w mury, aż ból otrzeźwił go i przywrócił świadomość. Wraz z nią wrócił rozsądek. Na zwierzęta można polować, a on miał wcale niezłą sforę psów, choć nigdy nie tracił czasu na polowania, którymi zabawiali się wysoko urodzeni. Tym razem postanowił zapolować tak, jak nigdy dotąd nie polowano w High Hallack. Doszedłszy do tego wniosku, zaczął wydawać rozkazy takim tonem, że wszyscy wokół, zamiast go słuchać, woleliby zniknąć pod ziemią.
Polowanie rozpoczęło się tuż przed świtem, choć z niewielką ilością uczestników. Higboldowi towarzyszyli bowiem jedynie psiarczyk z pomocnikiem i najlepszymi tropicielami ze sfory, oraz jego giermek.
Trop był tak świeży, że psy rzuciły się naprzód jak szalone. Nie poszły jednak wzdłuż drogi, od razu skierowały się na bezdroża, co spowodowało zwolnienie szybkości jeźdźców. W końcu psy wyprzedziły ich znacznie i jedynie ich poszczekiwania świadczyły o tym, że są na tropie. Higbold panował teraz nad swym niepokojem i nie poganiał konia, lecz widać było, że gdyby mógł przypiąć sobie skrzydła, nie zastanawiałby się ani sekundy.
Teren stawał się coraz cięższy i bardziej dziki. Przeforsowany koń giermka okulał i wkrótce musiał zostać w tyle. Higbold nie rzucił mu nawet spojrzenia. Wschodzące słońce oświetlało rozciągającą się przed nimi łagodną zieleń moczarów. Jeśli kot skierował się tam, to nie mogło być mowy o dalszym pościgu.
Lecz gdy osiągnęli skraj bagien, trop skręcił i poprowadził obrzeżem, jakby zwierzę nie ufało bezpieczeństwu, jakie zdawały się zapewniać mu moczary.
Po pewnym czasie dotarli do niewielkiej chaty skleconej z głazów i kamieni spojonych gliną, jedynych materiałów budowlanych na tej zapomnianej ziemi, oraz gałęzi służących jako dach. Gdy zbliżyli się dostatecznie, dostrzegli psy atakujące jakąś niewidzialną przeszkodę. Wyglądało to zupełnie tak, jakby napotkały przezroczystą ścianę, od której się odbijały. Wyły, szczekały, rzucały się do przodu, lecz nieustannie padały na ziemię.
Psiarczyk zsiadł ze zgrzanego konia i ruszył ku nim. On także napotkał tę samą przeszkodę. Zachwiał się i prawie upadł. Po chwili wyciągnął ręce, ł zaczął nimi wodzić po tym, co tarasowało mu drogę. Wydawało się, że obmacuje powierzchnię niewidzialnego muru.
Higbold zeskoczył z konia i podszedł.
- Co się dzieje? - przemówił szorstko po raz pierwszy od paru godzin.
- Tu… tu jest ściana, Panie… - wyjąkał zapytany, uskakując zawczasu zarówno od przeszkody, jak i Higbolda.
Higbold ruszył naprzód, mijając wpierw jego, potem skomlące psy. Wszyscy tu najwyraźniej poszaleli. Nie było żadnej ściany, była tylko chata i to, czego szukał.