Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.Je¿eli ma³¿onkowie nie maj¹ obywatelstwa tego samego pañstwa i nie maj¹ miejsca zamieszkania w tym samym pañstwie, to wówczas wed³ug niektórych umów w³aœciwe s¹ s¹dy obu...5) uchwalanie studium uwarunkowaÅ„ i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy oraz miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego;...tereny, których powietrze zawiera chemikalia b±d¼ py³y metali albo kurz pochodz±cy z ziaren ro¶lin zbo¿owych, a tak¿e wszystkie inne miejsca, w których...Przy przydzia³ach do pracy nie uwzglêdniano ¿yczeñ pracowników Polaków —• poza specjalistami niektórych dziedzin — co do rodzaju i miejsca pracy...– Za cztery minuty bÄ™dziemy na miejscu – powiedziaÅ‚ kierowca...Jego wzrok przeÅ›lizgnÄ…Å‚ siÄ™ po spowitych chmurami szczy­tach i spoczÄ…Å‚ na miejscu w odlegÅ‚ym kraÅ„cu doliny, skÄ…d wyleciaÅ‚y kruki...Edukacji Narodowej (1773) i Towarzystwo KsiÄ…g Elementarnych (1775); otwarcie w 1765 roku teatru publicznego, który staÅ‚ siÄ™ miejscem gÅ‚oszenia...W grupie budujÄ…cej liniÄ™ kolejowÄ… pracowaÅ‚o 150 osób, a każdego tygodnia ubywaÅ‚o okoÅ‚o 50 ludzi i na ich miejsce przychodzili inni...ROZDZIAÅ‚ 17DODATKOWE ćWICZENIA WZROKU PRZYDATNE W PRACY PRZY KOMPUTERZEZoom przy użyciu kciukaWyciÄ…gnij przed siebie rÄ™kÄ™ z podniesionym kciukiem...wszystkiego, jest jedn¹ z nauk, ale jest nauk¹ wyj¹tkow¹, jej miejsce jest bowiem tam, gdziew ludzkim doœwiadczeniu jawi siê byt jako przedmiot poznania...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Otrzymawszy adres, wezwał taksówkę, kucnął na brzeżku kanapy i po jeździe, która zdawała się nie mieć końca, wysiadł przed nieciekawym jednopięt­rowym budynkiem w Honolulu. Wyglądała przez okno z pierw­szego piętra. Krzyknęła tak, że wydało mu się, iż ma zamiar wyskoczyć.
Spotkali się na schodach. Skoczyła ku niemu, narzuciła mu na kark wieniec z kwiatów i objęła ogniście. Potem cofnęła o krok, by się przyjrzeć jego wychudłej, zbrązowiałej twarzy. Podczas ostat­niego z nim widzenia miał naszywki kaprala. Teraz był oficerem z błyszczącymi złotem dystynkcjami. Jeszcze większe wrażenie sprawiły dwa rzędy baretek. Był odmieniony, choć uśmiechał się tym samym zaraźliwym uśmiechem. Był starszy, bardziej pewny siebie. Gdy podniósł ją z podłogi, zamachała w proteście nogami.
- Twoja rana!
- To tylko blizna.
Ciągnęła go do mieszkania, paplając o swojej pracy. Wkrótce miała polecieć na którąś z wysp Pacyfiku. Wiedział, że cokolwiek powie, nie powstrzyma jej, udawał więc, że cieszy się wraz z nią. Nagle wybuchnęła radośnie:
- A najlepsza wiadomość! Papa jest tutaj! Oszołomiła go. - Jak to tak?
- Myślę, że za ten sznurek pociągnął pewien jego stary kumpel z Harvardu.
- Prezydent?
- Kiedy usłyszał, że masz tu przylecieć, ojciec zaaranżował sobie jakieś zajęcia w twoim konwersatorium. Ma wykłady o kulturze i języku Japonii. Zostawiłam mu wiadomość, żeby tu przyjechał po zajęciach w szkole tak szybko, jak będzie tylko mógł. - Próbował jej powiedzieć, że właśnie się tam zameldował, ale paplała o swoich najnowszych opisach szkolenia oddziałów na wyspach i wyliczała korespondentów, których ostatnio spotyka. Wszyscy, naturalnie, byli gotowi jej pomóc. I jest tu taki jeden cudowny kapitan marynarki wojennej, pracuje w wydziale propagandy, obiecał mnóstwo ciekawostek o Marines...
Gdy w końcu dorwał się do głosu, poprosił o szklankę soku pomarańczowego. Przyniosła mu po chwili duży, zimny dzban. Osuszył trzy szklanki i musiał wyjść do łazienki. Gdy wrócił, zastał ojca. Oblał się rumieńcem.
- Tatuś! - Schwycił ojcowską dłoń.
- Nie urwij jej - zaprotestował profesor, ale także się uśmiechał. Zaskoczył go wygląd syna. Był taki dojrzały. - Rzeczywiście, wyglądasz, jakbyś pasował do Korpusu Marines.
- To prawdziwe zoo, ale mnie się tam podoba. Nie uwierzyłbyś, że mogą istnieć takie typy, a tam są.
Podczas kolacji w jednym z wielkich hoteli, cała trójka roz­trząsała sprawy rodzinne. Nie nadchodziły żadne wiadomości o Floss i jej rodzinie z Tokio, ale profesor niedawno otrzymał krótki list od Willa. Był teraz w partyzantce, gdzieś na Filipinach. Nie mógł podać szczegółów, donosił tylko, że jest zdrów. Po północy wrócili do mieszkania Maggie. Musiała iść do łóżka, ponieważ rano czekała ją konferencja prasowa. Mark rozmawiał z ojcem do drugiej nad ranem. W końcu zdecydował opowiedzieć o swoich doświadczeniach na Tarawie. Zaczął od zabawnych dykteryjek, ale łyknąwszy nieco whisky - opowiedział o krwawym incydencie w japońskim blokhauzie. Język mu się rozluźnił, a po kolejnym drinku zwierzył się ojcu ze strachu, jakiego doznawał podczas lądowania na Saipanie i o krwawej łaźni, jaką przeszedł z Billym J. w ciągu dwu następnych dni. Zauważywszy, że twarz ojca szarzeje, jął przepraszać:
- Nie powinienem był ci o tym wszystkim... - powiedział.
- Tłumiłem to w sobie tak długo.
- Rad jestem, żeś mi o tym powiedzą!, Mark - odparł profesor. Był wstrząśnięty, mimo to pochwalił syna za tę spowiedź. - Zawsze zastanawiałem się, jak ja bym postąpił w podobnych okolicznoś­ciach. Otrzymałem list od jakiegoś kapelana - dodał. - Donosił, że zostałeś ranny na wyspie Tinian.
Mark się stropił. O czym mógł mu donieść ojciec Callaghan?
- To musiał napisać Skaczący Józio. Wspaniały kumpel. Zawsze jest na froncie.
- Napisał do mnie także twój dowódca, pułkownik Sullivan. Zapewniał, że twoja rana nie jest ciężka.
- Miałem szczęście być jego ordynansem. To najlepszy dowódca batalionu w piechocie morskiej, to znaczy na świecie.
- Ma o tobie doskonałe zdanie.
Następnego ranka Mark zbudził się na lekkim kacu. Nigdy przedtem nie wypił tyle drinków pod rząd, i to mocnego alkoholu. Chciał wierzyć, że sobie ojca nie zraził. Pamiętał tylko tyle, że profesor był miły i wcale go nie krytykował.
W centrum językowym powitano Marka entuzjastycznie.
- Bierzemy każdego, kto umie bodaj kichnąć po japońsku