Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jedynymi moimi troskami były dziecinne choroby mojej wychowanki, przez które przejść musiała tak jak wszystkie dzieci, bogate czy biedne. Pierwsze półrocze było najcięższe. Potem rosła jak modrzewiowe drzewko i nim wrzos zakwitł po raz drugi na mogile jej matki, umiała już chodzić ł gaworzyła po swojemu. Było to najwdzięczniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek rozjaśniło słonecznym blaskiem dom żałoby. Miała naprawdę piękną twarzyczkę, bo po rodzinie matki odziedziczyła śliczne ciemne oczy, a po Lintonie - jasną cerę, drobne rysy i złociste, wijące się włosy. Usposobienie jej było żywe, lecz i nie gwałtowne, przy wrażliwym, bardzo czułym sercu. Zdolnością do głębokiego przywiązania przypominała mi matkę, nie była jednak do niej podobna, bo umiała być potulna i łagodna jak gołąb; głosik miała miły i wyraz zadumy w spojrzeniu. Gniew jej nigdy nie przechodził w pasję, a miłość była głęboka i czuła, bez domieszki szaleństwa. Ale muszę przyznać, że miała i wady: bywała zuchwała, kapryśna, przewrotna, jak wszystkie rozpieszczone dzieci, niezależnie od tego, czy są z natury łagodne, czy złośliwe. Niech tylko ktoś ze służby w czymś się jej sprzeciwił, wołała natychmiast: - Powiem tatusiowi! - A gdy ojciec ją skarcił, bodaj tylko spojrzeniem, wynikała z tego wielka, rozdzierająca serce scena. Wątpię, czy usłyszała kiedy od niego ostrzejsze słowo. Uczył ją sam, ale tak, jakby nauka była zabawą. Na szczęście dziewczynka była bystra, zdolna i żądna wiedzy. Uczyła się też łatwo i z zapałem: nauczyciel mógł być z niej dumny.
Aż do ukończenia lat trzynastu nie była ni razu sama poza granicami parku. Pan Linton zabierał ją czasami na dalsze spacery, ale nie powierzał nikomu. O Gimmerton wiedziała tylko ze słyszenia. Poza rodzinnym domem kaplica była jedynym budynkiem, którego progi przestąpiła. Wichrowe Wzgórza z panem Heathcliffem wcale dla niej nie istniały. Żyła jak w pustelni, ale była zupełnie zadowolona ze swego losu. Czasami jednak, gdy spoglądała z okna dziecinnego pokoju na daleki świat, wyrywały jej się słowa:
- Ellen, kiedy ja będę mogła wejść na tamte wzgórza? Ciekawam, co jest za nimi..., Czy morze?
- Nie, panienko - odpowiadałam - wzgórza takie same jak te!
- A jak wyglądają z bliska te złociste skały? – zapytała pewnego razu.
Strome penistońskie zbocza szczególnie ją zachwycały, zwłaszcza gdy zachodzące słońce oświetlało wierzchołki, a wszystko naokoło tonęło w cieniu. Wytłumaczyłam jej, że to nagie zwały kamieni i że tylko w rozpadlinach, gdzie jest trochę ziemi, rosną karłowate drzewiny.
- A czemu jaśnieją tak długo, kiedy tu u nas już wieczór?
- Bo wznoszą się nad nami bardzo wysoko. Nie mogłaby się panienka na nie wdrapać - za wysokie i za strome. Zima tam zawsze wcześniej się zaczyna niż u nas i mróz dłużej trzyma. Nieraz w środku lata znajdowałam śnieg pod tą czarną jamą na północno-wschodnim stoku.
- Więc byłaś tam! - zawołała radośnie. - To i ja będę mogła pójść, jak dorosnę. A tatuś tam był, Ellen?
- Tatuś powiedziałby panience - rzekłam z pośpiechem - że tam nie warto chodzić. Wrzosowiska są o wiele przyjemniejsze, a takiego parku jak u nas w Drozdowym Gnieździe nie ma na całym świecie.
- Ale park znam, a tam nie byłam nigdy - szepnęła do siebie. - Chciałabym spojrzeć na świat z najwyższego wierzchołka. Kiedyś pojadę tam na moim kucyku.
Jedna ze służących wspomniała przy niej o Zaczarowanej Grocie i odtąd nie mieliśmy spokoju. Wciąż się dopominała, żeby ją ojciec tam zawiózł, aż obiecał, że pojadą, gdy będzie starsza. Odtąd co miesiąc prawie pytała: - Czy już jestem dość duża? Czy już możemy jechać?
Droga na penistońskie zbocza prowadziła koło Wichrowych Wzgórz, Edgar nie miał odwagi przejeżdżać tamtędy, dlatego też otrzymywała ciągle od ojca odpowiedź przeczącą:
- Jeszcze nie, kochanie! Jeszcze nie!
Jak już wspominałam, Izabela Heathcliff po opuszczeniu swego męża żyła jeszcze około dwunastu lat. Rodzina Lintonów odznaczała się słabym zdrowiem. Nie to, co tutejsi ludzie, krzepcy, i silni. I ona, i Edgar byli jednakowo delikatni. Nie wiem, na jaką chorobę umarła. Zdaje się, że na to samo, co później jej brat - rodzaj gorączki, z początku lekkiej, ale nieuleczalnej i tak zabójczej, że życie szybko wypala się do końca. Napisała do brata, że od czterech miesięcy niedomaga i obawia się, że z tej choroby nie wyjdzie. Błagała go, aby przyjechał do niej, jeśli tylko może: ma dużo spraw do załatwienia, chce się z nim pożegnać i powierzyć mu opiekę nad synem. Miała nadzieję, że chłopiec będzie mógł pozostać na opiece wuja, tak jak dotychczas pozostawiono go jej opiece. Wierzyła, że ojciec nie zechce się podjąć trudów jego utrzymania i wychowania.
Mój pan, pomimo iż tak bardzo nie lubił oddalać się od domu, na wezwanie siostry nie wahał się ani chwili. Na czas swojej nieobecności powierzył córeczkę szczególnej mojej opiece, powtarzając kilkakrotnie, że nie wolno jej wychodzić poza park, nawet w moim towarzystwie. Nie przewidział, że wyprawi się sama, bez niczyjej opieki.
Nie było go trzy tygodnie. Przez parę pierwszych dni wychowanka moja siedziała w kąciku biblioteki tak smutna, że nic nie mogło jej rozerwać, ani książka, ani zabawa. Nie miałam więc z nią kłopotu. Ale potem zaczęła się niecierpliwiej i kaprysić. Zbyt byłam zajęta i już nie taka młoda jak dawniej, by razem z nią biegać i figlować. Obmyślałam więc dla niej rozrywki - wyprawiałam to tu, to tam, konno lub pieszo, a wieczorami słuchałam cierpliwie jej opowiadań o przygodach prawdziwych lub zmyślonych.