Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
..
I poczęła mrugać, a następnie rozglądać się naokoło jakoby ze zdziwieniem.
– Już ty nie w niewoli! – mówił Zbyszko. – Wydarłem cię im i do Spychowa jedziem!
Ale ona wysunęła dłonie z jego rąk i rzekła:
– To wszystko przez to, że tatusiowego pozwoleństwa nie było. Gdzie pani?
– Przebudźże ty się, jagódko. Księżna daleko, a my cię Niemcom odjęli.
Na to ona, jakby nie słysząc tych słów i jakby sobie coś przypominając:
– Zabrali mi też luteńkę i o mur rozbili – hej!
– Na miły Bóg! – zawołał Zbyszko.
I dopiero spostrzegł, że oczy jej są nieprzytomne i błyszczące, a policzki pałają. W tejże
chwili mignęła mu przez głowę myśl, że ona może być ciężko chora i że wymówiła dwukrot-
nie jego imię tylko dlatego, że się jej majaczył w gorączce.
Więc zadrżało w nim serce z przerażeniem i pot zimny pokrył mu czoło.
– Danuśka! – rzekł – widziszże ty mnie i rozumiesz?
A ona odrzekła głosem pokornej prośby:
– Pić... Wody!
– Jezu miłosierny!
I wyskoczył z izby. Przed drzwiami potrącił starego Maćka, który szedł właśnie zobaczyć,
jak tam jest – i rzuciwszy mu jedno słowo: „Wody!” – przebiegł pędem ku strumieniowi, pły-
nącemu w pobliżu wśród gęstwy i mchów leśnych.
Po chwili wrócił z napełnionym naczyniem i podał je Danusi, która poczęła pić chciwie.
Przedtem jeszcze wszedł do izby Maćko i popatrzywszy na chorą spochmurniał widocznie.
– W gorętwie jest? – rzekł.
– Tak! – jęknął Zbyszko.
– Rozumie, co mówisz?
– Nie.
Stary zmarszczył brwi, po czym podniósł rękę i począł dłonią trzeć po karku i potylicy.
– Co robić?
– Nie wiem.
– Jedna jest tylko rzecz – zaczął Maćko.
Ale Danusia przerwała mu w tej chwili. Skończywszy pić utkwiła w nim swe rozszerzone
przez gorączkę źrenice, po czym rzekła:
– I wam też nie zawiniłam. Miejcież zmiłowanie!
– Mam ci ja zmiłowanie nad tobą, dziecko, i tylko dobra chcę twojego – odpowiedział z
pewnym wzruszeniem stary rycerz.
A potem do Zbyszka.
– Słuchaj! Na nic jej tu ostawać. Jak ją wiatr obwieje, a słonko ogrzeje – to może się jej le-
piej zrobi. Nie traćże ty, chłopie, głowy, jeno ją bierz do tej samej kołyski, w której ją wieźli,
albo też na kulbakę i w drogę! Rozumiesz?
To rzekłszy wyszedł z izby, aby wydać ostatnie rozporządzenia, ale zaledwie spojrzał
przed siebie, gdy nagle stanął jak wryty.
Oto silny zastęp pieszego ludu, zbrojnego w dzidy i w berdysze, otaczał z czterech stron
jak murem chatę, kopce i polankę.
„Niemce!” – pomyślał Maćko.
Więc zgroza napełniła mu duszę, ale w mgnieniu oka chwycił za głownię miecza, zacisnął
zęby i stał tak podobny do dzikiego zwierza, który niespodzianie przez psy osaczon gotuje się
do rozpaczliwej obrony.
130
A wtem od kopca począł iść ku niemu olbrzymi Arnold z jakimś drugim rycerzem i zbli-
żywszy się rzekł:
– Wartkie koło fortuny. Byłem waszym jeńcem, a teraz wyście moimi.
To rzekłszy spojrzał z dumą na starego rycerza jakby na lichszą od siebie istotę. Nie był to
człowiek całkiem zły ani zbyt okrutny, ale miał przywarę wspólną wszystkim Krzyżakom,
którzy ludzcy, a nawet układni w nieszczęściu, nie umieli nigdy pohamować ani pogardy dla
zwyciężonych, ani bezgranicznej pychy, gdy czuli za sobą większą siłę.
– Jesteście jeńcami! – powtórzył wyniośle.
A stary rycerz spojrzał ponuro naokół. W piersi jego biło nie tylko nie płochliwe, lecz aż
nazbyt zuchwałe serce. Gdyby był we zbroi na bojowym koniu, gdyby miał przy sobie
Zbyszka i gdyby obaj mieli w ręku miecze, topory albo owe straszne „drzewa”, którymi tak
sprawnie władała ówczesna lechicka szlachta, byłby może próbował przełamać ów otaczający
go mur dzid i berdyszów. Ale Maćko stał oto przed Arnoldem pieszo, sam jeden, bez pance-
rza, więc spostrzegłszy, że pachołkowie porzucali już oręż, i pomyślawszy, że Zbyszko jest w
chacie przy Danusi całkiem bez broni, zrozumiał, jako człek doświadczony i z wojną wielce
obyty, że nie ma żadnej rady.
Więc wyciągnął z wolna kord z pochwy, a następnie rzucił go pod nogi owego rycerza,
który stał przy Arnoldzie. Ów zaś z nie mniejszą od Arnoldowej dumą, ale zarazem z łaska-
wością ozwał się w dobrej polskiej mowie:
– Wasze nazwisko, panie? Nie każę was wiązać na słowo, boście, widzę, pasowany rycerz
i obeszliście się po ludzku z bratem moim.
– Słowo! – odpowiedział Maćko.
I oznajmiwszy, kto jest, zapytał, czy wolno mu będzie wejść do chaty i ostrzec bratanka,