Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
„Dlaczego to, co jest dobre dla jednych, nie miałoby takim być dla innych? — ma-
wiał. — Skoro i tak biedacy nie mają dostępu do wszystkich radości tego świata, dlacze-
go jeszcze odmawiać im tej jednej, płynącej ze znajomości Homera i Szekspira, z umie-
jętności nazwania gwiazdy, która ich prowadzi po oceanach, lub rośliny, po której stąpa-
ją! Nim zniewoleni codziennym trudem zegną swój kark nad bruzdą ziemi, niech choć
w dzieciństwie mają możliwość czerpania z tych czystych źródeł i uczestniczenia we
wspólnym dziedzictwie wszystkich ludzi!”
W niejednym kraju system ten uznano by za nieostrożny, zdolny wzbudzić nie-
chęć maluczkich do skromności ich doli i pchnąć ich do ryzykownych przedsięwzięć.
Ale w Norwegii nikt ani myśli niepokoić się takimi sprawami. Patriarchalna łagodność
usposobień, oddalenie od miast, nawyk pracy rozproszonej ludności zdają się z góry
wykluczać wszelkie zagrożenia wynikające z tego typu doświadczeń. Toteż bywają one
częstsze, niż można by sądzić i nigdzie nie są tak daleko posunięte jak w tamtejszych
szkołach, i to zarówno w tych najbiedniejszych wiejskich, jak w miejskich gimnazjach.
Dlatego Półwysep Skandynawski może poszczycić się tym, że w stosunku do liczby lud-
ności, wydał więcej uczonych i znakomitości wszystkich dziedzin niż jakikolwiek inny
region Europy. Podróżny jest tam ustawicznie zaskakiwany kontrastem między półdzi-
ką przyrodą a fabrykami i dziełami sztuki będącymi świadectwem nader wyrafinowa-
nej cywilizacji.
Ale czas już chyba wrócić do doktora Schwaryencrony, którego zostawiliśmy na pro-
gu szkoły w Nore.
O ile uczniowie szybko gościa rozpoznali, choć nigdy przedtem go nie widzieli, o ty-
le ich nauczyciel miał z tym niejakie trudności, mimo iż znał go od dawna.
— Dzień dobry, mój drogi Malariusie! — wykrzyknął serdecznie gość, podchodząc
z wyciągniętą ręką do nauczyciela.
— Witamy pana w naszych progach — odrzekł Malarius, nieco stropiony, nieśmiały
jak wszyscy samotnicy, zaskoczony w trakcie przeprowadzanego wykładu. — Wybaczy
pan, jeśli spytam, z kim mam przyjemność?...
— Cóż to? Czyżbym tak bardzo się zmienił od czasu, jak w Christianii biegaliśmy
razem po śniegu i palili takie długie fajki? Czy to możliwe, żebyś zapomniał pensjonat
pani Krauss i swego kolegę i przyjaciela?
— Schwaryencrona! — wykrzyknął Malarius. — Czy to możliwe? To naprawdę ty? ...
Czy to pan, panie doktorze?
4
5
— Och, proszę cię, daj spokój ceremoniom! Czyż nie jestem twoim starym Roffem,
jak ty zawsze dla mnie zacnym Olafem, najlepszym przyjacielem z lat młodości? Tak,
tak, wiem, czas leci i trochę zmieniliśmy się obaj przez te trzydzieści lat! ... Ale serce zo-
stało młode, czyż nie tak? I jest w nim zawsze mały kącik dla tych, których pokochali-
śmy, wiodąc wspólnie skromny, acz nie pozbawiony uroków żywot dwudziestolatków?
I doktor śmiał się, ściskał obie ręce Malariusa, ten zaś miał oczy pełne łez.
— Mój drogi przyjaciel, mój dobry, wspaniały doktor! — powtarzał. — Nie zostanie-
my tutaj. Zaraz zwolnię tych wszystkich opryszków, którzy pewnie się tym nie zmar-
twią i pójdziemy do mnie...
— Nie ma mowy! — oświadczył doktor, odwracając się w stronę uczniów śledzą-
cych z żywym zainteresowaniem szczegóły tej sceny. — Nie mogę ani przeszkadzać to-
bie w pracy, ani zakłócać nauki tej wspaniałej młodzieży. Jeśli chcesz sprawić mi przy-
jemność, to pozwól usiąść tutaj, obok ciebie i podejmij przerwaną lekcję...
— Chętnie — odparł Malarius — tylko, prawdę mówiąc, nie miałbym teraz serca do
geometrii, a poza tym, skoro już wspomniałem dzieciakom o zwolnieniu ich do domu,
nie mogę tak cofnąć słowa... Jest jednak sposób, aby wszystko pogodzić: pan doktor
Schwaryencrona zechce uczynić zaszczyt moim uczniom i przepyta ich z tego, czego się
nauczyli, a potem pozwoli im wyfrunąć...
— Doskonały pomysł! Załatwione! Zostałem więc wizytatorem.
Po tych słowach doktor zasiadł na miejscu nauczyciela i zwracając się do całej kla-
sy, zapytał:
— Kto jest najlepszym uczniem?
— Erik Hersebom! — odpowiedziała bez wahania pięćdziesiątka dziecięcych gło-
sów.
— Erik Hersebom?... A więc, Eriku, czy zechciałbyś podejść tutaj?
Dwunastoletni chłopiec wyszedł z pierwszej ławy i zbliżył się do katedry. Było to
dziecko niezwykle poważne, o zamyślonym wyrazie twarzy, dużych oczach i głębokim
spojrzeniu. Erik chyba wszędzie zostałby zauważony, a tym bardziej tu, wśród otacza-
jących go jasnowłosych głów. Bo też wszystkie dzieciaki obojga płci miały włosy kolo-
ru lnu, różową karnację, zielone lub niebieskie oczy, jego zaś włosy, podobnie jak i oczy,
były ciemnokasztanowe, a cera śniada. Nie miał wystających kości policzkowych, krót-