Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.onaZjadł jagodę i przejrzał następną kartę...Tuzenbach (do Wierszynina) Cierpienia, które wciąż obserwujemy – a tak ich dużo! – mimo wszystko świadczą o pewnym moralnym...— Mało o to dbam — odparł Turin...W świetle zarysowanych standardów należy uznać, że wyłączenie jawności posiedzeń, na których sąd orzeka w przedmiocie głównego nurtu procesu w...To było piękne, wspaniałe - szczytowy moment w życiu każdego artylerzysty, moment, który przeżywał wciąż od nowa w marzeniach, na jawie i we śnie, przez resztę...— Uratowałaś nas, pani, od najgorszego — zaprzeczyła dziewczyna przypomniawszy sobie noc spędzoną w jaskini...Kroki Muriza ucichły...Marcus i Dorothy wymienili spojrzenia...Odwrócił się ponownie do Terenasa...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

.. to zagrzebanie szlachetnej duszy w prochu bojaźni i interesu... ta obojętność dla
wszystkiego, co nie żywi i nie odziewa ciała... ten brak miłości dla ziemi i ludzi...
– Witoldzie!
W tym wykrzyku, który Benedykt rzucił w mowę syna, był taki gwałt i bólu, i gniewu, że
młodzieniec umilkł nagłym zamyśleniem ogarnięty. Pochylił głowę.
– Wiem, ojcze, że bardzo byłem zuchwały – dziwnie zmienionym głosem zaczął – pomiędzy
sobą i tobą wzniosłem zapewne ścianę nieprzebitą i która rozdzieliłaby nas na zawsze, gdybym
po tym, co się stało, żył jeszcze... Ale jeżeli martwy u nóg twoich padnę, przebaczysz mi...
prawda? Przebaczysz? i znowu tak samo kochać mię będziesz jak niegdyś?... Tylko umarłemu
dziecku przebaczyć można taką zuchwałość i taką obrazę... Coś mam w sobie, ojcze, co mię ku
ciemnym otchłaniom popycha...
Mówił to cicho i z tym cichym żarem źrenic, którym się objawiają najniebezpieczniejsze,
skupione w sobie szały; przy tym ruchem powolnym, a coś stanowczego w sobie mającym,
wyciągnął rękę ku jednej z wiszących na ścianie strzelb. Benedykt porwał się i jak płótno blady
w mgnieniu oka za ramiona go pochwycił.
– Wariacie! dziecko! co ty robisz! Czemuż nie? Ty i na to gotów jesteś! U was nawet taka
zaraza panuje... Tuziny was teraz kule w łeb sobie pakują! Ach, ty! Mądryś taki, a zielono ci w
głowie... O, te idee, ideały... te... to, tamto... które tych błaznów do takich nawet rzeczy
doprowadzają... Boże miłosierny!
Strzelbę, którą dziś sam w obecności syna nabijał, z rąk mu wyrwał, na ścianie zawiesił, lecz
w zamian obie ręce młodzieńca pochwycił i z całej siły w szerokich swych dłoniach je ścisnął.
Prawie straszną była w tej chwili jego twarz ciemna, pomarszczona, wąsata, której groza myśli i
przewidywań szeroko rozwierała oczy i podnosiła włosy nad zbladłym jak chusta a kroplami
potu świecącym czołem. Z wyciągniętą ku synowi szyją oczy w nim zatapiał, szeroko otwarte,
przerażone.
– Wiesz ty? – szeptał – wiesz? może nie wiesz! ale ja to wiem... widziałem... wszak ty
zginiesz! czy słyszysz? z tą zapalczywością swoją, z tym ogniem... z tym... to... tamto...
zginiesz!...
I coraz mocniej ręce syna ściskając, powtórzył jeszcze po wielekroć:
– Zginiesz! zginiesz! niechybnie zginiesz!
Aż z ogromnym westchnieniem, które jak wicher do samego nieba, zda się, dotrzeć chciało,
wymówił:
– Boże! Boże!
Tak samo niegdyś, z tą samą grozą w chacie Anzelma przed oknem ciemnością nocy
zasłoniętym imienia boskiego przyzywał. Ale tym razem z ciemności, które mu przed oczami
zapadły, wydobył się głos młodzieńczy, łagodny i dziwną jakby melodią przejęty:
– Ojcze mój, nie lękaj się i nie żałuj, jeżeli dziecko twoje zginie na mlecznej drodze
przyszłości, w blasku jutrzenki, w ogniu ofiary! Nie sąż także zginionymi ci, którzy chodzą po
nizinach samolubstwa, zaprzaństwa, rozkoszy ciała i nędzy ducha?
284
Słowa te niezmożoną siłą pociągnęły znowu wzrok Benedykta ku szeroko na biurku
rozwartemu listowi. Przez chwilę wspominał, myślał, aż serce jego gwałtownym rzutem
skoczyło od tego brata, który dumny, zadowolony, dostojeństwami okryty po świecie żywy
chodził, ku temu, który od dawna z krwawą plamą na młodym czole pod wilgotną ziemią starego
boru spoczywał. Długo jeszcze patrzał na syna, aż ręce jego z żelaznego dotąd uścisku
uwalniając obie dłonie ku czołu podniósł i głucho wyszeptał:
– Krwi moja! młodości moja! Falo, która nas niosłaś... powracająca falo!..
Z głową schylaną, z dłońmi u czoła, ze zgmatwaną gęstwiną włosów, odchodził ku biurku,
niby w śnie powtarzając:
– Powracająca fala! powracająca fala!
Były w tym szepcie groza i – zachwycenie.
Potem odkrył twarz i jedną rękę o biurko wspierając wyprostował się, głowę podniósł.
Zmienił się dziwnie. Blask oczu jego wilgotny był i jakby rozmarzony, postawa dumną. Na syna
patrzał.
– Słuchaj – zaczął – jeżeli wam się zdaje, że wy to pierwsi wymyśliliście wszystkie
szlachetne uniesienia i wzniosłe idee, że wy pierwsi poczęliście kochać i ziemię, i lud, i
sprawiedliwość, popełniacie błąd gruby i grzech przeciw sprawiedliwości...
Zatrzymał się na chwilę; tak już dawno w ten sposób i o takich przedmiotach nie mówił, że