Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
„Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć” — te słowa rozbrzmiewały mi bezustannie w głowie jak mantra i przynosiły pewną ulgę, choć nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć, na czym ten plan polegał. Ciepło zaczęło się rozchodzić po moich kościach. Złożyłem deszczołap. Opatuliłem się kocem i zwinąłem w kłębek w taki sposób, żeby żadną częścią ciała nie dotykać wody. Zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, zbliżało się południe i żar lał się z nieba. Koc był prawie suchy. Musiałem spać krótko, ale głęboko. Uniosłem się na łokciu.
Otaczała mnie bezkresna równina, nieskończona panorama błękitu. Nie było niczego, na czym mógłbym zatrzymać wzrok. Ów ogrom podziałał na mnie jak cios w żołądek. Upadłem na plecy bez tchu. Moja tratwa wydała mi się nagle jakimś żartem. Ot, kilka patyków i odrobina korka związane sznurkiem. Woda wdzierała się przez wszystkie otwory. Przepastna toń pode mną przyprawiłaby o zawrót głowy ptaka. Rzuciłem okiem na szalupę. Wyglądała jak połówka łupiny orzecha włoskiego i trzymała się na powierzchni wody tak samo rozpaczliwie, jak palce człowieka wiszącego na krawędzi klifu trzymają się skały. Było tylko kwestią czasu, kiedy wciągnie ją topiel.
Pojawił się mój towarzysz niedoli. Oparł się łapami o krawędź burty i spojrzał w moją stronę. Takie nagłe pojawienie się tygrysa jest czymś porażającym w dowolnym otoczeniu, ale tu robiło wrażenie stokroć większe. Dziwny kontrast pomiędzy jaskrawopomarańczową, żywą barwą pręgowanego futra a martwą bielą kadłuba wręcz hipnotyzował. Mój zmaltretowany umysł zahamował z piskiem i wysiadł. Przy całym ogromie otaczającego nas oceanu ten jego skrawek, jaki nas dzielił, wydawał się bardzo wąską fosą, nie było też żadnych prętów ani murów.
„Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć”, szeptał gorączkowo wewnętrzny głosik. Ale na czym polegał plan numer sześć? Ach tak. Wojna na wyczerpanie. Taktyka przeczekania. Bierność. Pozostawienie wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Nieubłagane prawa natury. Nieustępliwy marsz czasu i gromadzenie zasobów. To był plan numer sześć.
Nagła myśl zadźwięczała mi w głowie jak gniewny okrzyk: „Ty głupcze, ty idioto! Ty odmóżdżony pawianie! Plan numer sześć jest najgorszy ze wszystkich! Richard Parker teraz boi się wody. O mało nie stała się jego grobem. Ale oszalały z pragnienia i z głodu, przezwycięży strach i zrobi wszystko, żeby je zaspokoić. Przeobrazi tę fosę w most. Przepłynie tyle, ile potrzeba, żeby dosięgnąć tratwy i płynącego na niej łakomego kąska. A jeśli chodzi o pragnienie, to czy zapomniałeś, że tygrysy z Sundarbansu są znane z tego, że piją słoną wodę? Czy naprawdę myślisz, że wygrasz z jego nerkami? Zapewniam cię: jeśli wypowiesz mu wojnę na wyczerpanie, przegrasz. Umrzesz! CZY TO DLA CIEBIE JASNE?
ROZDZIAŁ 56
Tu muszę powiedzieć kilka słów o strachu. Strach to jedyny prawdziwy przeciwnik życia. To jednocześnie adwersarz mądry i podstępny. Obce jest mu poczucie przyzwoitości, za nic ma prawa i konwencje, nie zna litości. Uderza w najsłabszy punkt, który znajduje łatwo i nieomylnie. Zaczyna się w mózgu, zawsze. Jesteś spokojny, pewny siebie, szczęśliwy. I nagle strach, w przebraniu łagodnej wątpliwości, wślizguje się do twego mózgu niczym szpieg. Wątpliwość natrafia na niedowierzanie i niedowierzanie usiłuje ją wyprzeć. Ale niedowierzanie jest tylko źle uzbrojonym piechurem. Wątpliwość radzi sobie z nim bez trudu. Ogarnia cię niepokój. Przybywa rozsądek, by walczyć w twoim imieniu. Odzyskujesz pewność siebie. Rozum jest w pełni wyposażony w broń najnowszej generacji. A jednak, ku twemu zdumieniu, pomimo przewagi taktycznej i licznych niezaprzeczalnych zwycięstw, rozum zostaje pokonany. Czujesz, jak słabniesz, miękniesz. Twój niepokój zmienia się w przerażenie.
Teraz strach atakuje twe ciało, które już wie, że dzieje się coś bardzo złego. Twoje płuca uleciały już jak ptak, a trzewia wyśliznęły się jak wąż. Język zdycha niczym opos, szczęka puszcza się w dziki galop. Uszy głuchną. Mięśnie zaczynają dygotać jak w malarii, a kolana trzęsą się w jakimś dziwnym tańcu. Serce wytęża się zbyt mocno, zwieracz zanadto się rozluźnia. To samo dzieje się z resztą twego ciała. Każda jego część rozpada się w charakterystyczny dla siebie sposób. Tylko oczy nie zawodzą. Oczy zawsze pilnie obserwują strach.
Bardzo szybko podejmujesz nierozważne decyzje. Porzucasz swych ostatnich sprzymierzeńców: nadzieję i ufność. I w ten sposób zadajesz sam sobie klęskę. Strach, który jest niczym innym, jak tylko zwykłą impresją, zatriumfował nad tobą.
Trudno to wyrazić słowami. Bo strach, prawdziwy strach, taki, który wstrząśnie tobą do głębi, strach, jaki odczuwasz, stając w obliczu śmierci, końca, lęgnie się w twej pamięci jak gangrena. Jego zgnilizna atakuje wszystko, nawet słowa, które o nim mówią. Musisz zatem stoczyć ciężką walkę, żeby dać mu wyraz. Musisz walczyć, żeby rzucić nań światło słów. Bo jeśli nie podejmiesz walki, jeśli twój strach stanie się niemą ciemnością, której starasz się unikać i o której być może uda ci się nawet zapomnieć, otwierasz się na kolejne ataki strachu, gdyż tak naprawdę nigdy nie podjąłeś walki z tym przeciwnikiem.
ROZDZIAŁ 57
Uspokoił mnie sam Richard Parker. Jest paradoksem tej całej historii, iż właśnie on, który na początku przerażał mnie tak, że odchodziłem od zmysłów, potem przyniósł mi spokój, poczucie celu, a nawet, śmiem twierdzić, pełni.