Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Byliśmy znani i lubiani. Muzyka, śpiew i humor otwierały przed nami wszystkie drzwi - mogliśmy załatwić każdą sprawę. Kiedyś - w roku 1944 - prosił nas Nogaj, że chcą nas posłuchać SS-Ukraińcy. Żeby w niedzielę grać na dworze - w pobliżu drutów i baraków SS. Poszliśmy i graliśmy piosenki polskie i rosyjskie, których już dużo znaliśmy. Zabraliśmy z sobą Ośkę K., który znał niezliczoną moc piosenek. SS-Ukraińcy formalnie oblepili mur za drutami. Z rozmachem rzucali nam papierosy tak, by nie upadły za blisko przy drutach. Muszę zaznaczyć, że. SS-Ukraińcy - w naszym obozie mieli funkcję posterunków - zachowywali się w stosunku do więźniów jak najlepiej. Strzelali tylko do Niemców - ale to już jest osobna sprawa.
Jeszcze w 1942 r. - gdy grałem sam - ktoś pracujący w magazynie z naszymi cywilnymi ubraniami napisał mi podanie z prośbą o wydanie na zimę swetra i ciepłej bielizny z moich cywilnych rzeczy. Zabrał podanie - a za kilka dni wezwano mnie do magazynu. Zastałem tam tego samego człowieka. Poradził mi, żeby brać, co się tylko da, on wszystko zapisze. Zabrałem dwa swetry, wszystką bieliznę, struny do mandoliny, które tam się znajdowały, skarpety, aparat do golenia w metalowym pudełku i rękawice skórzane. Jedną jedwabną koszulę dałem temu z magazynu, drugą M., Heńkowi B. dałem biały kamizelkowy sweter, aparat do golenia i rękawice. Sobie zostawiłem wełniane skarpety, czarny wełniany sweter-golf, kalesony i struny. Wszystko to udało mi się otrzymać dlatego, że komuś podobała się moja gra i repertuar.
Pisałem o tym, że opiekunem orkiestry był Kazio Bo-dych - nazywany przez nas “Dziadkiem”, a przez cały obóz “Siwym Łbem”. Gdy tylko zacząłem grać z Adamem, porozmawiałem z Bodychem, a znałem go już dawno, stary warszawiak. Sugerowałem mu, żeby nami się zaopiekował i dał wszelką pomoc w miarę swoich możliwości, wtedy zespół powiększy się, a my za to będziemy uważali się za jego zespół. Będzie znany w obozie jako “ojciec” zespołu. Kazio zgodził się. Był dla nas wszystkich naprawdę jak ojciec. Dbał o nas. Żywił nas wszystkich. Wszystko to, co otrzymywałem z kuchni, było od niego; jeśli dawał kto inny, to też za jego zgodą. Kazio Bodych był “przysięgłym” portierem w kuchni. Do jego obowiązków należało pilnowanie, by kucharze nie kradli jedzenia. Pilnował tak, że wszyscy byli zadowoleni. Do niego należał też rozdział kotłów na bloki i do grup roboczych - i tu kryły się jego nieograniczone możliwości. Mógł dawać całe kotły jedzenia.
Gdy w niedzielę szedłem do kuchni po kocioł słodkiej kawy, Kazio już go naprzód przygotowywał. Kochał nas. Kochaliśmy my jego. Graliśmy często w kuchni, znał nas esesman szef kuchni i wszyscy kucharze. Gdy kiedyś Kazio podarł się z kapem w kuchni, który miał do niego pretensje, że za dużo wynosi, Kazio powiedział:
- Jak zechcę, to tak przypilnuję, że żaden nic nie wyniesie - a moje chłopaki i tak będą mieli. Ja dam sobie radę.
Pod tym względem ważniejszy był niż kapo. Odkąd go pamiętam, zawsze był portierem w dużej kuchni, do samego końca pobytu. Dobrym trzeba było być cwaniakiem, by na tej pozycji utrzymać się tyle lat.
Przyszły święta Bożego Narodzenia 1942 r. Pierwsze przyjemne święta. Przyjemne - bo już wiedzieliśmy o niepowodzeniach Niemców pod Stalingradem i już przychodziły pierwsze paczki w odpowiedzi na kartki włożone do naszych listów. Przychodziły duże paki i małe paczki. Niektórzy dostali już kilka paczek. Dostał M. paczkę z tłuszczem i lepszymi wędlinami. Dostałem ja paczkę z domu i od Szuberta z Katowic. Dostałem chleb od B. - i to były pierwsze święta w obozie po przeszło dwóch i półrocznym pobycie, w czasie których nie byłem głodny.