Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kiedy był jeszcze małym jagnięciem, pewnego dnia pasterz
odstawił go od wymienia matki. “Za szybko tyje", powiedział. I od tej chwili sam ssał mleko jego
matki, tyle tylko że za pomocą jakiegoś urządzenia. Pasterz też był gruby, ale żadna owca nie mogła nic na to poradzić. Wieloryb zaczął dostawać mleko rozcieńczone wodą. Lubił patrzeć, jak płyny te się mieszają. Białe mleko tworzyło w wodzie cienkie nitki, dopóki nie powstała gęsta, delikatna sieć. Ta sieć była jak powoli gęstniejąca mgła, była obietnicą pełnego żołądka i tego, że wszystko jest w porządku. Ale tam, nad urwiskiem, Wieloryb odkrył, że mgła nie jest jednak runem gigantycznej owcy, a nawet jeśli nim była, to w runie tym roiło się od pasożytów, od rzeźników z rękami z surowego mięsa, które zamieniały w mięso wszystko to, czego dotknęły.
Zaczął się też zastanawiać nad znaczeniem straszliwych wrzasków dochodzących z przepaści.
Czuł je całym sobą, nawet koniuszkami spiralnie wygiętych rogów. Rozbolały go od nich zęby i kopytka, mimo to nie drgnął z miejsca. Już wiedział, że nie można tak po prostu uciekać, nawet do innych owiec, które też były swego rodzaju mgłą i mogły rozwiać się szybko jak dym. Wiele razy widział, jak znikają. Zniknęli jego przybrani bracia, jagniątka, z którymi ssał mleko, jego karmieni mlekiem przyjaciele i tylko pasterz zawsze wracał do domu, gruby i zimny jak głaz. Spojrzał na ziemię i zobaczył trawę zieloną jak przedtem. Może powinien trzymać się trawy. Nie odrywając od niej wzroku, ruszył przed siebie. Kopytko za kopytkiem, szedł ostrożnie tam, gdzie go wiodła.
Otello był na siebie zły. Kiedy już się zdecydował, dziura nie stanowiła żadnego problemu. To był cały on, to do niego pasowało. “Problemem nie są nogi, oczy czy usta - szepnął głos.-
Problemy są zawsze w głowie". Dlatego teraz układał je i analizował tak dokładnie, jak dokładnie może to robić tylko przeżuwająca trawę owca. Pokonał już kawałek plaży, nie znajdując żadnych śladów. Przesypujący się między raciczkami piasek był przyjemnie miękki, lecz zdradliwy. Poza tym spowalniał ruchy. No, a teraz doszedł do tego ten wrzask.
Dochodził z daleka, więc Otello nie powinien się nim przejmować, był jednak głośny i
denerwujący. Któż mógł tak przeraźliwie krzyczeć? To go zainteresowało. W innych
okolicznościach obejrzałby się pewnie za siebie, żeby to sprawdzić. Ale znacznie bardziej ciekawiło go to, co leżało przed nim. Musiał być blisko wioski. Wiedział, że najwyższa pora zejść z plaży.
Spojrzał na urwisko. Tu było mniej strome, w wielu miejscach miękkie i piaszczyste. Tam, gdzie wiatr usypał małe wydmy, rosła gruba, ostra morska trawa. Nie była zbyt smaczna, dawała za to dobre oparcie dla kopyt. Wspiął się na zbocze. Na szczycie zbocza zobaczył jeszcze więcej szczeciniastej trawy i wydeptaną przez ludzi wąską ścieżkę, wijącą się bezsensownie po ziemi.
Trawa ciągnęła się monotonnie na wszystkie strony i nic mu nie mówiła. “Jeśli nie wiesz, co robić
- szydził głos - musisz albo zrezygnować, albo dać temu spokój, co na jedno wychodzi". Otello przystanął. Każda owca mogłaby dojść do wioski kilkoma drogami, ale jednej na pewno nie
wybrałaby żadna. No, prawie żadna. Otello wkroczył na ścieżkę wydeptaną przez ludzi.
Ścieżka wiła się niezdecydowanie to lewo, to w prawo i po pewnym czasie doszedł do
kamiennego muru. Mur był tak wysoki, że nawet stanąwszy na tylnych nogach, nie mógł zobaczyć, co jest po drugiej stronie.
Szkoda, bo działy się tam bardzo dziwne rzeczy. Słyszał cichy, spokojny pomruk wielu głosów i to bynajmniej nie mgła je przytłumiała. Czuł, że są to głosy podekscytowane, lecz celowo przyciszone. A ludzie rzadko kiedy zawracali sobie głowę tym, żeby być cicho. To zawsze coś znaczyło. Otello doszedł do malej żelaznej furtki. Przednim kopytkiem podniósł skobel: furtka skrzypnęła i się otworzyła. Otello wszedł do środka cichutko jak towarzyszący mu cień i głową zamknął za sobą drzwiczki. Nie pierwszy raz cieszył się, że przeżył w cyrku tyle koszmarnych chwil.
W pierwszym momencie pomyślał, że trafił do olbrzymiego warzywniaka. Był tak starannie
utrzymany, że wyglądał jak ogród: prościutkie alejki, kwadratowe klomby, zapach świeżo
przekopanej ziemi i dziwnych roślin. Ktoś musiał tu coś posadzić, tyle tylko że to coś wcale nie pachniało apetycznie. Alejkami szli ludzie, powoli, małymi krokami. Nadchodzili dosłownie zewsząd, ale w jakiś cudowny sposób wszyscy skręcali w tę samą stronę jakby coś ich tam