Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kobieta, która kocha
trochę i która się opiera, nie dosyć kocha; ta zaś, która kocha dosyć, a opiera się, nie czuje się
dosyć kochaną.
Wyznawszy mi, że mnie kocha, pani Pierson stała się bardziej ufną i wylaną niż kiedykol-
wiek. Szacunek, który okazałem, natchnął ją tak słodką radością, iż piękna jej twarz stała się
niby rozwity kwiat. To wybuchała szaloną wesołością, to zatrzymywała się nagle zamyślona;
chwilami traktowała mnie niemal jak dziecko, to znów patrzała na mnie oczyma pełnymi łez;
wymyślała tysiące żarcików, aby znaleźć pozór do poufalszego słowa lub niewinnej piesz-
czoty; wnet opuszczała mnie, aby przysiąść na uboczu i utonąć w zadumie. Czy może istnieć
bardziej lube widowisko? Kiedy wracała ku mnie, znajdowała mnie opodal, na ścieżce, z któ-
76
rej przyglądałem się jej z dala. „O moja ulubiona – mówiłem – sam Bóg się cieszy widząc,
jak cię kocham.”
Nie mogłem jej wszakże ukryć gwałtowności pragnień ani mąk, o jakie mnie przyprawia
walka z nimi. Jednego dnia, kiedy byłem u niej, wspomniałem, iż tego ranka dowiedziałem
się o przegranej ważnego procesu, który sprowadzał dotkliwą zmianę moich stosunków.
− Czym się dzieje − spytała − iż oznajmia mi to pan ze śmiechem?
− Jest − rzekłem − maksyma perskiego poety: „Ten, kto posiada miłość pięknej kobiety,
bezpieczny jest od gromów losu.”
Pani Pierson nie odpowiedziała; cały wieczór była weselsza jeszcze niż zazwyczaj. W cza-
sie zwykłej partyjki z ciotką, przekomarzała się ze mną bez ustanku, mówiąc, że nie mam
pojęcia o grze, i zakładając się wciąż przeciw mnie, tak iż ograła mnie do szeląga. Skoro sta-
ruszka pożegnała nas, Brygida przeszła na balkon, ja zaś udałem się w milczeniu za nią.
Noc była cudowna: księżyc zachodził, gwiazdy płonęły tym żywszym blaskiem na ciem-
nym lazurze. Żaden podmuch wiatru nie poruszał drzew; powietrze było ciepłe i balsamiczne.
Brygida oparła się na łokciu, z oczyma utopionymi w niebie; pochyliłem się koło niej i
przyglądałem się jej zadumie. Niebawem i ja podniosłem oczy; melancholijna rozkosz upajała
nas oboje. Wdychaliśmy wspólnie ciepłe opary idące od drzew; śledziliśmy w oddali, w prze-
strzeni, ostatnie poblaski, jakie blady księżyc wlókł za sobą, kryjąc się za ciemną masą kasz-
tanów. Przypomniałem sobie pewien dzień, w którym patrzałem z rozpaczą na olbrzymią
pustkę tego pięknego nieba; wspomnienie to przejęło mnie dreszczem; wszystko było tak peł-
ne w tej chwili! Uczułem, iż hymn łaski wznosi się w mym sercu i że miłość nasza wzbija się
do Boga. Objąłem ramieniem kibić ubóstwianej; obróciła miękko głowę: oczy Jej tonęły we
łzach. Ciało jej ugięło się jak trzcina, rozchylone wargi przylgnęły do moich i zapomnieliśmy
o całym świecie.
ROZDZIAŁ XI
Aniele wiekuisty szczęśliwych nocy, któż opowie twe milczenie? O pocałunku! Tajemni-
czy napoju, który usta sączą sobie niby spragnione puchary! O pijaństwo zmysłów, o rozko-
szy! Tak jak Bóg, i ty jesteś nieśmiertelna! Szczytny wzlocie stworzenia, wspólnoto po-
wszechna istot, rozkoszy po trzykroć święta, co rzekli o tobie ci, którzy cię sławili? Nazwali
cię przelotną, o twórczyni! Rzekli, iż krótki twój błysk rozświetla ich uciekające życie. O
słowo krótsze zaiste niż oddech konającego! Prawdziwe słowo zmysłowego bydlęcia, które
dziwi się, że żyje godzinę, i które jasność wiekuistej lampy bierze za iskierkę tryskającą z
krzemienia! Miłości, o treści świata! Kosztowny płomieniu, którego natura cała, niby czujna
westalka, strzeże bez ustanku w świątyni Boga! Ognisko wszystkiego, przez które wszystko
istnieje! Duchy zniszczenia nawet zginęłyby zgasiwszy ciebie! Nie dziwię się, iż ludzie bluź-
nią twemu imieniu; nie wiedzą, kim jesteś, ci, którzy myślą, iż spojrzeli ci w twarz, ponieważ