Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
No, otwieraj.
Zainteresowany, wręcz rozbawiony, patrzył na nią uważnie swymi zimnymi, szarymi oczami. Zaniepokoiła się. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym Lil cofnęła się o krok i wyciągnąwszy rękę szybkim ruchem dłoni zrzuciła pokrywkę z pudełka.
Zapachniało słodko i przenikliwie, jakby środkiem usypiającym. Odrąbane dłonie, złożone niczym w parodii modlitwy, spoczywały na podłożu z wilgotnej waty; skóra, a raczej to, co z niej zostało, była kredowobiała i tak pomarszczona, że wydawało się, iż przy lada dotknięciu zejdzie z kości niczym stara rękawiczka. Już teraz odsłoniła zmasakrowane nadgarstki, a paznokieć palca wskazującego nieco się przesunął.
Kobieta wlepiła w przesyłkę zafascynowane, pełne wstrętu spojrzenie, a następnie złapała pokrywkę i z rozmachem wcisnęła ją na pudełko, aż tektura wygięła się od siły ciosu.
-To nie morderstwo, L.J., przysięgam! Digby nie miał z tym nic wspólnego. Za bardzo się boi.
- Tyle to i ja wiem. Powiedziałaś mi prawdę, Lil?
- Oczywiście. Calutką prawdę, L.J. Słuchaj, on nie mógł tego zrobić. Całą noc we wtorek siedział na dołku.
- Słyszałem. Ale jeśli on tego nie przysłał, to kto? Pamiętaj, że to on ma dostać dwieście tysięcy.
- Powiedział mi kiedyś, że jego brat umrze. - Patrzyła na pudełko przerażona.
- Oczywiście, że miał umrzeć - powiedział Luker. - Kiedyś. Miał przecież słabe serce, prawda? To nie znaczy, że Digby go załatwił. To naturalna śmierć.
Możliwe, że Lil dosłyszała w jego głosie nutkę niepewności, gdyż zerknęła nań i powiedziała pośpiesznie:
- Zawsze chciał się do ciebie przyłączyć, L.J., wiesz o tym. A teraz ma pieniądze.
- Jeszcze nie. I może ich nigdy nie dostać. Nie chcę mieć u siebie głupka, z kapitałem czy bez.
- Jeśli wykończy! Maurice’a i upozorował śmierć naturalną to może nie taki z niego giupek, L.J.
- Może i nie. Poczekajmy i zobaczmy, czy mu się udało.
- A co z... tym? - spytała Lil, wskazując głową niewinnie wyglądające pudełko.
- Do sejfu Jutro powiem Sidowi, żeby je zapakował i wysłał Digbyemu. Coś z tego wyniknie. Wypadałoby załączyć wizytówkę. A w ogóle, najwyższa pora, abym sobie pogadał z Digbym Setonem.
IV
Dalgliesh zamknął za sobą drzwi Klubu Cortez i głęboko wciągnął w płuca powietrze Soho, jakby to był świeży morski wiatr na cyplu Monksmere; Luker zawsze sprawiał, że atmosfera wydawała mu się skażona. Cieszył się, że nareszcie opuścił duszne biuro, że nie musi już patrzeć w te martwe oczy. W czasie, gdy był w klubie, spadł krótki deszcz i teraz koła samochodów syczały na mokrym asfalcie, a chodnik pod jego stopami lekko się lepił. Soho budziło się do życia; wąska ulica od krawężnika po krawężnik kipiała jaskrawym tłumem. Wiał ostry wiatr, szybko osuszając jezdnię. Ciekaw był, czy wieje także na Monksmere i czy właśnie w tej chwili jego ciotka zamyka okiennice.
Idąc wolno w stronę Shaftesbury Avenue, zastanawiał się nad następnym ruchem. Jak dotąd, ten wypad do Londynu, spowodowany gniewnym impulsem, przyniósł mu niewiele więcej, niż dowiedziałby się siedząc wygodnie w fotelu w Suffolk. Nawet Max Gurney mógł przekazać mu swoją nowinę przez telefon, aczkolwiek Max znany był ze swej ostrożności. Dalgliesh nie żałował, że przyjechał, ale miał za sobą długi dzień i nie chciał go przedłużać. Tym bardziej drażniło go przeświadczenie, że powinien jeszcze coś zrobić.
Nie bardzo wiedział, co to właściwie ma być. Żadna z ewentualności go nie pociągała. Mógł odwiedzić drogie, położone w modnym punkcie miasta mieszkanie Lathama i spróbować coś wyciągnąć z portiera, ale wątpił, czy to się uda, działał przecież nieoficjalnie. Poza tym ludzie Reckles-sa na pewno byli tam przed nim i jeżeli alibi Lathama dałoby się podważyć, to by je podważyli. Mógł spróbować szczęścia w szacownym hotelu w Bloomsbury, gdzie Eliza Marley podobno spędziła wtorkową noc, ale i tu zapewne nie spotkałby się z uprzejmym przyjęciem, ponadto Reckless pewnie tutaj też już był. Trochę go zmęczyło chodzenie jak oswojony pies po śladach inspektora.
Mógł także rzucić okiem na mieszkanie Justina Bryce w City, ale nie sądził, aby to miało sens. Bryce nadal przebywał w Suffolk, więc Dalgliesh nie mógłby wejść do środka, a niewiele by zyskał, oglądając sam budynek. Znał go dobrze jako jedno z ładniejszych założeń architektonicznych w City; Bryce mieszkał nad biurem “Miesięcznego Przeglądu Krytycznego” przy Fleet Street, w osiemnasto-wiecznym podwórku tak doskonale zachowanym, że wyglądało na sztuczne. Jedyne prowadzące zeń wyjście na świat stanowiła alejka Pie Crust Passage, w której ledwie się mieścił pojedynczy człowiek. Dalgliesh nie wiedział, gdzie Bryce garażuje swój samochód, ale na pewno nie stawiał go na rym podwórku. Nagle owładnęła nim fantastyczna wizja małego człowieczka, słaniającego się pod ciężarem trupa na Pie Crust Passage, a. następnie upychającego ciało w bagażniku pod okiem miejscowej służby ruchu. Nie bardzo potrafił w to uwierzyć.
Oczywiście, mógł spędzić wieczór zupełnie inaczej. Mógł zadzwonić do Deborah Riscoe - na pewno już zbierała się do wyjścia z pracy - i poprosić, aby przyjechała do jego mieszkania. I przyjechałaby; dni słodkiej udręki, gdy nigdy nie był jej pewien, dawno już minęły. Przyjechałaby bez względu na to, jakie miała plany na wieczór. Wówczas przynajmniej nuda, niepewność i rozdrażnienie znalazłyby fizyczne ujście.
A jutro znów zmierzyłby się z problemem, który tak mu ciążył.
Nagle podjął decyzję. Ruszył energicznie w stronę Greek Street, zatrzymał pierwszą napotkaną taksówkę i kazał się zawieźć na stację metra Paddington.
Postanowił pójść piechotą z dworca do mieszkania Digby’ego Setona. Jeśli Maurice Seton również podążał tą trasą, to mógł oczywiście wziąć taksówkę albo pojechać autobusem (Dalgliesh był ciekaw, czy Reckless to sprawdził), ale istniała spora szansa, że poszedł piechotą. Dalgliesh mierzył czas; dokładnie po szesnastu minutach szybkiego marszu minął rozsypującą się ceglaną bramę, prowadzącą do Carrington Mews. Maurice’owi mogło to zająć nieco dłużej.