Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Przerobił mundur, żeby lepiej opinał się na jego ciele, i nosił maleńką, zabawną niebieską muszkę. Według identyfikatora nazywał się Bjorstadt.
- Jak długo, pana zdaniem, jeszcze będziemy tu stali?
Podszedł bliżej, z jedną ręką na kolbie rewolweru, żując gumę i roztaczając zapach potu i gaulterii.
- Proszę natychmiast wracać do samochodu.
- Jestem lekarzem. Zostałem wezwany do nagłego wypadku i muszę przejechać.
- Jakim lekarzem?
- Psychologiem.
Ta odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.
- Co to za nagły wypadek?
- Jeden z moich pacjentów właśnie do mnie zadzwonił, przeżywa kryzys. W przeszłości miał skłonności samobójcze i jest w dużym niebezpieczeństwie. To ważne, żebym dotarł do niego najszybciej, jak się da.
- Jedzie pan do domu tej osoby?
- Nie, przebywa w szpitalu.
- Gdzie?
- W psychiatrycznym Canyon Oaks, kilka kilometrów stąd.
- Proszę pokazać prawo jazdy.
Podałem mu je z nadzieją, że nie zadzwoni do szpitala. Naprawdę nie potrzebowałem narady funkcjonariusza Bjorstadta z uroczą panią Vann.
Obejrzał dokładnie dokument, oddał mi go i zmierzył mnie spojrzeniem jasnych oczu; wyszkolono go tak, by wątpił.
- Powiedzmy, doktorze Delaware, że pojadę za panem do szpitala.
Twierdzi pan, że kiedy tam dojedziemy, potwierdzą ten nagły wypadek?
- Oczywiście. Jedźmy.
Skrzywił się i skubnął wąs.
- Jakim samochodem pan jedzie?
- Seville, rocznik siedemdziesiąty dziewiąty. Ciemnozielony, z beżowym dachem.
Przyglądał mi się chwilę, marszcząc brwi.
- Dobrze - powiedział w końcu. - Proszę wolno przejechać poboczem.
Kiedy pan tu dojedzie, zatrzyma się i poczeka, aż pozwolę panu jechać
dalej. Tam z przodu to prawdziwa katastrofa, nie chcemy już dzisiaj więcej krwi.
Podziękowałem i pobiegłem truchtem do seville'a. Ignorując pełne wrogości spojrzenia innych kierowców, potoczyłem się na czoło kolejki, a Bjorstadt przepuścił mnie machnięciem ręki. Na jezdni rozłożono setki flar i autostrada świeciła się jak urodzinowy tort. Dopiero kiedy flary zniknęły mi z lusterka, przyspieszyłem.
Podmiejski krajobraz ciągnął się do Calabasas, tam pojawiły się łagodne wzniesienia, porośnięte starymi, poskręcanymi, karłowatymi dębami. Większość tutejszych wielkich rancz już zmieniono na działki, ale wciąż była to elegancka okolica dla bogatych koniarzy - drogie „planowane osiedla” za ogrodzeniami i półhektarowe działki dla weekendowych kowbojów. Zjechałem z autostrady tuż przed granicą okręgu Ventura i podążając za strzałką na kierunkowskazie z napisem „Szpital psychiatryczny Canyon Oaks”, skręciłem na południe, na betonowy most. Minąłem samoobsługową stację benzynową, hodowlę darni i chrześcijańską szkołę
podstawową, przejechałem kilka kilometrów pod górę jednopasmówką, aż kolejna strzałka skierowała mnie na zachód. Powietrze było ciężkie od smrodu obornika.
Granicę terenów Canyon Oaks wyznaczała duża, teraz kwitnąca brzoskwinia, ocieniająca niską, otwartą bramę, bardziej ozdobę niż zabezpieczenie. Długa, kręta droga między dwoma szpalerami niskiego żywopłotu i zaniedbanych eukaliptusów zaprowadziła mnie na szczyt wzgórza.
Szpital był spełnieniem marzeń Bauhausu: sześciany białego betonu w skupiskach, dużo szkła i stali. Zarośla wykarczowano w promieniu kilkuset metrów; powstała wtedy widoczna konstrukcja o kanciastym kształcie. Ciąg sześcianów był dłuższy niż wyższy - zimny, blady pyton budynków. W oddali w tle wznosiło się czarne zbocze góry, usiane maleńkimi jak łebki szpilek światełkami, błyskającymi niczym nisko spadające gwiazdy. Zatrzymałem się na prawie pustym parkingu i poszedłem do wejścia - podwójnych drzwi z polerowanego chromu w szklanej ścianie. Zamkniętych. Nacisnąłem dzwonek.
Przez szybę wyjrzał strażnik. Podszedł do drzwi, uchylił je i wystawił głowę. Był w średnim wieku, z dużym brzuchem i nawet w ciemności widziałem żyłki na jego nosie.
- Słucham pana? - Podciągnął spodnie.
- Nazywam się Delaware. Jestem lekarzem. Mój pacjent, Jamey Cadmus, dzwonił do mnie w ciężkim stanie i chciałem sprawdzić, jak się czuje.
- Och, on. - Strażnik skrzywił się i mnie wpuścił. - Tędy, panie doktorze.
Poprowadził mnie przez pustą recepcję, utrzymaną w tonacji koloru mdłego niebiesko-zielonego i szarego; w powietrzu unosił się zapach zwiędłych kwiatów. Skręcił w lewo do drzwi z napisem „Oddział C”, otworzył je przede mną.
Po drugiej stronie znajdowała się pusta dyżurka pielęgniarek, z osobistymi komputerami i monitorem podłączonym do przemysłowych kamer, wyświetlającym sieczkę. Strażnik minął stróżówkę i skierował się w prawo. Weszliśmy do krótkiego, jasno oświetlonego korytarza z na przemian niebieskimi i zielonymi drzwiami, każde z judaszem. Jedne były otwarte i strażnik wskazał mi je gestem.
- Proszę, panie doktorze.
Pomieszczenie miało dwa na dwa metry, obite miękkim, białym plastikiem ściany i niski, płaski sufit. Niemal całą powierzchnię zajmowało szpitalne łóżko, wyposażone w skórzane pasy. Wysoko na ścianie znajdowało się pojedyncze okno. Szyba wyglądała na starą pleksi i była
zabezpieczona stalowymi prętami. Wszystko - od komody po szafkę nocną- było przymocowane do podłogi i obite niebiesko-zielonym winylem. Na podłodze leżała wymięta biała piżama.
W pokoju tłoczyło się troje ludzi w wykrochmalonych kitlach.
Otyła blondynka koło czterdziestki siedziała na łóżku, skrywając twarz w dłoniach. Obok stał potężny, barczysty, czarnoskóry mężczyzna w okularach z rogową oprawką. Druga kobieta, młoda, ciemnowłosa, zmysłowa i na tyle atrakcyjna, by uchodzić za młodszą siostrę Sophii Loren, stała z ramionami skrzyżowanymi na obfitych piersiach w pewnej odległości od tej dwójki. Obie kobiety nosiły czepki pielęgniarek, a mężczyzna bluzę zapiętą pod szyję.