Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.góry jego wąsy, rozczesana na środku głowy czupryna kapitalnie pasowały do twarzy powle- czonej trupią, zielonawą skórą, na której lewym policzku...Przedstawiciele kultury ludu pucharów lejkowatych wznieśli w Stonehenge prawie kompletny podwójny krąg błękitnych kamieni (które mogły pochodzić z góry...czekana i podciągałem śpiwór do góry...- Podać coś?Kelnerka czujnie spoglądała na wybryk natury, jakim była tu Olivia...take przyrodoznawczych- semantyka ich przynajmniej czciowo przenosi si do hu-manistyki...{Authoritarian_Governor} Apodyktyczny namiestnik{Authoritarian_Governor_desc}Ten czBowiek wierzy, |e ludzie sprawujcy wBadz powinni mie peBn kontrol nad spoBeczeDstwemGwynplaine podniósł się...Matylda omal się nie przeżegnała przez pomyłkę...xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxcwejϋ w 2020r...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


– Jak tam? Wszystko dobrze?
Tranh ogląda się ostrożnie przez ramię. Pan Kartofli wszystko obserwuje, liczy wnoszone do magazynu worki. Jego wzrok od czasu do czasu omiata furgony i przemyka po Tranhu. Za nim, z cienia patrzy na wszystko pięćdziesięciu pechowców, którzy nie dostali tej pracy – a każdy jest bardziej spostrzegawczy niż Pan Kartofli. Tranh prostuje się i wyciąga ręce, żeby złapać następny worek, starając się nie myśleć o tych wszystkich oczach. Jak kulturalnie czekają. Jak cicho. Jak wygłodniale.
– Pewnie, że tak.
Hu wzrusza ramionami i spuszcza za krawędź furgonu jeszcze jeden jutowy wór. Ma lepsze miejsce, ale nie można mieć mu tego za złe. Jeden z dwóch musi cierpieć. A to Hu załatwił tę pracę. Ma prawo do lepszego miejsca. Prawo do chwili odpoczynku przed podniesieniem kolejnego worka. W końcu to on wziął sobie do pomocy Tranha, który powinien był dziś głodować. To uczciwe.
Łapie worek i opuszcza go w las czekających kobiecych rąk, odczepia go z haków skręceniem przegubów i rzuca na ziemię. Stawy latają mu luźno, gumowo, jakby kość udowa i piszczel mogły się w każdej chwili rozejść. Jest mu niedobrze z gorąca, ale nie ma odwagi poprosić o zwolnienie tempa.
Leci kolejny worek Dłonie kobiet unoszą się jak chwytne pasma wodorostów, macają, sprawdzają, łakną. Nie potrafi ich odpędzić. Nawet kiedy krzyczy, po chwili znów wracają; są jak diablokoty, nie mogą się powstrzymać. Spuszcza worek na ziemię i sięga po kolejny, wysuwający się zza krawędzi furgonu.
Gdy łapie go hakami, drabina pod nim poskrzypuje i raptem się obsuwa. Z łoskotem sunie po burcie platformy, potem gwałtownie o coś zahacza. Tranh chwieje się, balansując workiem z ziemniakami, próbując odzyskać równowagę. Wokół same dłonie, szarpią za worek, ciągną, dźgają.
– Uważaj...
Drabina znów się obsuwa. Spada jak kamień. Kobiety się rozbiegają. Uderza o ziemię, kolano eksploduje bólem. Worek z ziemniakami pęka. Przez chwilę boi się, co powie Pan Kartofli, ale wokół słyszy krzyki. Przetacza się na plecy. Furgon nad nim kiwa się, dygocze. Wszyscy krzyczą i uciekają. Megodont szarpie się, furgon wyrywa naprzód. Bambusowe drabiny spadają jak deszcz, uderzają w bruk z trzaskiem, jak sztuczne ognie. Potwór cofa się, przesuwając wóz przed Tranhem, miażdżąc drabiny na miazgę. Choć obciążony furgonem, jest niesamowicie szybki. Otwiera wielką paszczę i nagle zaczyna wrzeszczeć, wysokim, przerażonym głosem, jak człowiek.
Wszystkie megodonty wokół odpowiadają mu chórem. Kakofonia zalewa ulicę. Megodont staje dęba, eksplozja mięśni i szybkości zrywa rzemienie uprzęży i miota wozem jak zabawką. Ludzie odtaczają się od niego, jak kwiaty strząśnięte z drzewa wiśni. Oszalały potwór znów staje dęba i kopie furgon, który sunie w bok. Przelatuje tuż obok Tranha, o parę cali.
Tranh usiłuje wstać, ale noga go nie słucha. Wóz uderza w mur. Bambus i tek rozbryzgują się z hukiem, rozpadają się, a megodont dalej wierzga i się miota, próbując się całkiem uwolnić. Tranh odpełza od latającego w powietrzu furgonu, ręka za ręką, wlokąc za sobą bezużyteczną nogę. Ludzie wokół wykrzykują rozkazy, próbują okiełznać potwora, on jednak nie ogląda się za siebie. Skupia się na kocich łbach przed sobą, byle wyjść z zasięgu rozszalałej bestii. Noga go nie słucha. Odmawia mu posłuszeństwa. Jakby go znienawidziła.
Wreszcie dostaje się pod osłonę muru. Podnosi się z wysiłkiem.
– Nic się nie stało – mówi sobie. – Wszystko w porządku. – Nieufnie sprawdza nogę, stopniowo przenosząc na nią ciężar ciała. Stoi chwiejnie, ale już nic go za bardzo nie boli. – Mei wenti. Mei wenti – szepcze. – Nic takiego. Tylko się stłukła. Nic takiego.
Wszyscy krzyczą, megodont się drze, on jednak widzi tylko swoje kruche, stare kolano. Puszcza się ściany. Robi ostrożny krok i zwala się jak marionetka na obwisłych sznurkach.