Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Było już ciemno, kiedy osiągnąłem grań. Wsunąłem się do śpiwora. Tak przeleżałem całą noc
— razem z Brykiem. Noc była niezwykle ciepła, zwiastująca nadejście monsunu, i to mnie uratowało przed zamarznięciem. Gdy tylko góry zarysowały się na rzednącej ciemności, wstałem. Kiedy znowu brałem go na plecy, nie mogłem oprzeć się myśli, że umarł.
Zbliżyłem łopatkę czekana do jego ust: okryła się mgłą. Ruszyłem w drogę. Okulary ochronne straciłem w upadku, więc powieki już koło południa zaogniły się od blasku. Chwilami traciłem świadomość tego, co się dzieje, nawet tego, że moje nogi poruszają się, że idę. Czasem z odrętwienia budził mnie jego oddech grzejący mi kark, czasem sam wydawałem jakieś chrypienie czy jęk i to mnie na chwilę trzeźwiło.
Kilka razy zdawało mi się, że już nie mogę. Wtedy mówiłem sobie: jeszcze piętnaście kroków i rzucę go. A kiedy doszedłem: jeszcze dziesięć kroków. I tak wciąż. Przy mijaniu niskiego progu potknąłem się i upadłem w śnieg. Nie chciałem się podnieść. Ogarniała mnie
rozkoszna senność. Wtem usłyszałem wyraźny głos tuż nad uchem:
„On nie żyje.” Poderwałem się na rękach i ukradkiem, jak złodziej, zacząłem rozwiązywać linę, którą był do mnie przywiazany. Wtedy poczułem jego serce. Biło. Wstałem i poszedłem dalej. Co było potem, nie pamiętam. Jadłem zdaje się śnieg, bo coś paliło mi gardło lodowatym ogniem. Musiałem być nieprzytomny. Towarzysze,
czekający na nasz powrót w jedenastym obozie, mimo że sami byli chorzy, wyszli w południe naprzeciw i około drugiej zobaczyli czarną plamkę na szczycie grani. Sądzili, że wraca tylko jeden z nas. Byli już blisko, gdy zorientowali się w pomyłce. Wołali, abym przystanął i zaczekał na nich. Dawali mi rady przy schodzeniu. Nie słyszałem niczego. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Miałem iść: to wszystko. W
połowie drogi dotarli do mnie i odebrali mi go. Owiniętego w płachtę namiotową znieśli do obozu. Mnie także trzeba było zanieść: gdy tylko zdjęli mi go z pleców, od razu upadłem twarzą w śnieg, jakby to on trzymał mnie do ostatniej chwili. Nie poznawałem nikogo.
Przez dłuższą chwilę trwało milczenie. Nie patrzyłem już na nikogo, mówiłem jakby do czarnego ekranu, do nieskończonej pustki, w której żarzyło się mrowie gwiazd:
— Kiedy się obudziłem, świeciło słońce i było ciepło. Chciałem poruszyć nogą, ale nie mogłem: była w gipsie. Pod palcami miałem miękką kołdrę, w oknie pokoju widać było niebo pełne białych obłoków monsunu. Ktoś wszedł i zaskoczony tym, że otworzyłem oczy, stanął w drzwiach. Pogłaskałem kołdrę, a ponieważ nie zniknęła, rozpłakałem się.
Znów przestałem mówić.
— Było to w pierwszym obozie, w Gangtok, siedem dni po
wypadku. Miałem kostkę pękniętą, nie wiem, jak to się stało. Miałem też rozszerzenie serca — lewa komora przesunęła się niemal pod pachę. Byłem słaby, tak słaby, że ledwo mogłem mówić.
Teraz zapanowała cisza tak długa, jakbym już skończył. Arseniew unosząc głowę spojrzał mi w oczy.
— On zginął, prawda?
— Tak. Umarł na drugi dzień po tym, kiedy go przyniosłem. To wszystko… było niepotrzebne.
— Nieprawda! — ostro, prawie groźnie powiedział Arseniew. — I nikomu nie wolno tak mówić — nawet panu!
— Chce pan powiedzieć, że to było bohaterstwo? — powiedziałem rozdrażniony. — Towarzysze wyprawy dawali mi nieraz do
zrozumienia, że ich szacunek dla mnie zwiększył się po tym… a mnie to tylko gniewało. Przecież ja go tam nienawidziłem. Co tam!
Możecie wiedzieć wszystko. Kląłem i modliłem się, żeby umarł, w kółko się modliłem!
— Ale szedł pan dalej! Nie odpowiedziałem.
— W świecie naszym — powiedział Arseniew — nie ma strachu, nędzy, nie ma tych okrutnych prób, jakim człowiek dawniej był
poddawany, ale byłoby źle, gdybyśmy pod wpływem dobrobytu utracili to, co najistotniej różni nas od wszystkich innych stworzeń.
Niewątpliwie, różnica między człowiekiem a zwierzęciem leży w naszym rozumie… w tym, że używamy narzędzi… że mamy mowę, że lecimy w gwiazdy, ale poza tym wszystkim jest jeszcze to, co czyni nas niekiedy wytrzymalszymi od naszych ciał, silniejszymi od naszych mięśni i twardszymi od kości. To, co każe nam stawiać na sprawę z góry przegraną — w imię drugiego człowieka. Nad tę siłę, upór czy wierność, jakkolwiek to nazwać, nic nie ma cenniejszego, bo najwyższą miarą dla człowieka jest drugi człowiek. Śmierć przyjaciela ani na włos nie odebrała sensu pańskiemu postępowaniu. Nazwę, którą panu nadano: „człowieka z Kangchendżongi”, jeszcze nie znając pana wymawiałem z naciskiem na pierwsze słowo, a nie na drugie, bo tam szło nie o egzotykę wyprawy, lecz właśnie o człowieka, a pan był