Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Puściła szyję Brada i zsunęła szlafrok z ramion mężczyzny. Pragnąc przywrzeć do jego nagiej piersi, wbiła mu palce w plecy.
Kiedy spletli się w uścisku, Morgan wygięła plecy w łuk i gwałtownie przywarła do Brada.
Zręcznymi ruchami ciała przesunęła go między swoje nogi. Czując dotyk materiału bokserek, niecierpliwie wcisnęła palce pod elastyczną gumkę, po czym je ściągnęła. Następnie chwyciła go za biodra, zatapiając paznokcie w umięśnionych pośladkach.
Brad był już mocno podniecony i Morgan poczuła, jak wsuwa się między jej nogi, by zaraz się wycofać. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Było w nich napięcie, ale i odrobina niepewności.
- Czy...? - zaczął.
- Nie przejmuj się - szepnęła, uciszając go pocałunkiem. - Wzięłam pigułkę. - Przyciągnęła jego głowę z powrotem do piersi.
Bradowi udzieliło się pożądanie Morgan. Kiedy zaczęła wykonywać pod nim płynne, rytmiczne ruchy, podniecenie Brada sięgnęło zenitu. Pragnął jej. Zaczął napierać biodrami i wsunął rękę między jej nogi. Morgan odsunęła dłoń.
- Nie - powiedziała. - Ja to zrobię.
Kiedy poczuł dotyk jej ciepłych palców, nie mógł powstrzymać się od chrapliwego jęku. Wprowadziła go w siebie. Była nieopisanie mokra, miękka i gładka. Nogi kobiety objęły go w talii, a ich ciała rozpoczęły wolny, namiętny taniec. Kołysali się synchronicznie, przyspieszając w miarę, jak rosło pożądanie.
Brad całował ją po szyi, ramionach, piersiach. Wkrótce oboje przestali panować nad trawiącą ich namiętnością. Doszli razem na szczyt, po czym w cudownej eksplozji wzbili się jeszcze wyżej. Wreszcie, mokry od potu i rozdygotany, Brad delikatnie opadł na Morgan, dotykając policzkiem jej twarzy.
Po chwili wyśliznął się z niej i przewrócił na bok, z ręką na piersiach Morgan. Dotknął czubkami palców jej ust.
- Nie chciałem, żeby do tego doszło - powiedział.
- O Boże - odparła z udawanym oburzeniem. - Tylko nie mów, że jesteś nosicielem HIV.
- Nie, nie jestem. - Zawiesił na chwilę głos. - A ty?
- A skąd. Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że żałujesz? Uśmiechnął się.
- A jak myślisz?
- Myślę - powiedziała - że te twoje skrupuły będą cię kiedyś drogo kosztować.
Pocałował ją delikatnie w usta.
- Muszę wstać, Morgan, zrobić Mikeyowi śniadanie, a potem iść na obchód. Pogadamy, kiedy wrócę.
Kiedy wstawał z łóżka i wychodził z pokoju, Morgan z zadowoleniem odprowadzała go wzrokiem.
Nieco później, tego samego ranka, Hugh Britten wszedł do swojego gabinetu w siedzibie AmeriCare. Miał podbite oko i zszytą ranę na czole. Martin Hunt spotkał go na korytarzu i zapytał, co się stało, ale Britten nie odpowiedział. Nie odzywał się do nikogo i było oczywiste, że czuje się jeszcze gorzej, niż wygląda. Podszedł do biurka i włączył komputer. Załogował się do systemu informacyjnego Szpitala Uniwersyteckiego i ściągnął najświeższe dane na temat Benjamina Hartmana. Ku jego zdumieniu wyglądało na to, że mały najgorsze ma już za sobą. Wbrew wszelkim przewidywaniom dziecko nie tylko dzielnie się trzymało, ale jego stan nawet uległ poprawie.
Britten uśmiechnął się. Przeprowadził w pamięci szybkie obliczenia. Mały Hartman będzie musiał spędzić na oddziale intensywnej terapii jeszcze co najmniej dwa miesiące. Przy obecnych stawkach kosztowałoby to AmeriCare nie mniej niż ćwierć miliona dolarów. Britten wydął wargi i potrząsnął głową. Nie, do tego nie można dopuścić.
Morgan postanowiła posłuchać rady Brada i wziąć sobie kilka dni urlopu. Nie miała ochoty znów stanąć twarzą w twarz z Hugh Brittenem. Zresztą chciała pobyć w domu Brada, napawając się wspomnieniem ich porannego zbliżenia. Pragnęła się zrelaksować, wczuć w atmosferę jego domu, zastanowić nad przyszłością. Wczesnym przedpołudniem wreszcie wyszła i wróciła do domu. Potem pojechała do szpitala.
Pod oddziałem intensywnej terapii noworodków Morgan zobaczyła Sa-rah Berków, która podbiegła do niej z szerokim uśmiechem na twarzy i powiedziała, że jej córeczka ma się zdecydowanie lepiej. Jennifer natomiast wyglądała jeszcze gorzej niż ostatnio. Oczy miała zapadnięte i podkrążone z wyczerpania i braku snu. Pożółkłe twardówki pokrywała sieć małych czerwonych żyłek. Osłabiona i przygarbiona Jennifer wyglądała, jakby schudła o kilkanaście kilo.
Ani na chwilę nie opuszczała jej myśl, że małemu Benowi stanie się coś strasznego. Nie trafiały do niej żadne argumenty. A ponieważ stan chłopczyka zaczął się lekko poprawiać, obsesja Jen budziła niepokój.
- Jen, no co ty - powiedziała Morgan. - Nie pomożesz swoim dzieciom, zmieniając się w zombi.
W chrapliwym głosie Jennifer brzmiała nerwowość.
- Staram się, Morgan. Robię wszystko, co mogę. Wiem, że poświęcam Courtney za mało czasu, ale... jeśli ja nie będę pilnować Bena, to kto?
- Richard. Pielęgniarki. Ja. Nie możesz sterczeć przy nim od świtu do nocy.
- Muszę, nie rozumiesz tego?
- Dlaczego? - nie ustępowała Morgan. - Powiedz dlaczego!
- Wiem, że to niedorzecznie brzmi, ale jestem pewna, że jeśli nie będę go pilnować przez cały czas, stanie mu się coś złego tak jak tamtym dzieciom.
- Och, Jen, Jen - westchnęła Morgan. - Masz całkowitą rację, to brzmi niedorzecznie. Żyjesz w ciągłym stresie i przez to jesteś przewrażliwiona. Posłuchaj mnie. W tym szpitalu jest lekarz, którego zadaniem jest słuchanie pacjentów. To psychiatra, ale w sumie fajny facet. Polubisz go. Ma gabinet na dole i mówi, że chętnie się z tobą spotka, kiedy tylko zechcesz. Błagam.
- Nie podpuszczaj mnie - powiedziała Jen, uśmiechając się słabo. -Obiecuję, że do niego pójdę, kiedy tylko zabiorę Bena do domu.
Morgan pokręciła głową i sfrustrowana odeszła korytarzem. Choć była lekarką, nie mogła pomóc własnej siostrze.