Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Podróżujących kieruje się urzędowo do prywatnych domów. Przydział kwater odbywa się w określonej kolejności, tak, że mieszkańcy nie odczuwają tego zbyt dotkliwie. Jest to część podatku należnego państwu.
Nie planowaliśmy tutaj dłuższego postoju, ale ciężkie opady śniegu uwięziły nas w Dzonce prawie na miesiąc. Z powodu bliskości Himalajów śnieg sypał tu grubymi płatami przez całe dnie i wszelki ruch zamarł. Potraktowaliśmy tę przymusową przerwę w podróży jako miły odpoczynek. Mieliśmy okazję oglądnąć kilka uroczystości klasztornych oraz przedstawień grupy tanecznej, przybyłej z Nyenamu.
We wsi mieszkało kilku urzędników, wywodzących się z arystokracji. Wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi. Dzięki temu, że już dobrze władaliśmy tybetańskim, mogliśmy prowadzić długie dyskusje i poznać wiele obyczajów tego kraju. Sylwester 1944 roku upłynął nam bez muzyki i śpiewu, ale myślami byliśmy bardziej niż kiedykolwiek w Ojczyźnie.
Podczas tego przymusowego postoju, gdy tylko było to możliwe, urządzaliśmy wycieczki po okolicy i wśród skał piaskowcowych odkrywaliśmy liczne jaskinie – prawdziwe kopalnie skarbów. Znajdowaliśmy tam stare posążki z drewna i glinki oraz karty tybetańskich ksiąg religijnych, które zapewne przynoszono w darze świętym, żyjącym niegdyś w tych jaskiniach.
19 stycznia drogi były na tyle przejezdne, że mogliśmy wyruszyć wraz z olbrzymią karawaną jaków. Przodem puszczono nie okulbaczone zwierzęta, które torowały drogę, z wyraźną przyjemnością brnąc, niczym pługi, w głębokim śniegu. Niebawem dolina zwęziła się w tak ciasny wąwóz, że przez pierwsze dwa dni naliczyliśmy na rzece aż dwanaście mostów. Dla mojego jaka, który pochodził z Czangthangu, były one czymś tak niesamowitym, że z całych sił wzbraniał się przed wejściem na nie. Był uparty jak osioł i dopiero, gdy z pomocą pospieszyli poganiacze, udało się, popychając i ciągnąc, przeprowadzić go na drugą stronę. Już wówczas ostrzegano mnie przed zabraniem go do Kyirongu, gdzie w lecie może nie wytrzymać ciepłego klimatu. Nie chciałem się jednak z nim rozstawać, ponieważ póki co nie porzuciliśmy planów ucieczki.
Przez cały czas mój termometr wskazywał niezmiennie -30° C i na tym wskazaniu zatrzymał się, ponieważ był to koniec skali.
Pewnego razu na skalnej ścianie wąwozu odkryliśmy chińską inskrypcję, która mnie bardzo zaintrygowała. Była to zapewne pozostałość po chińskim najeździe na Nepal w 1792 roku, kiedy to cała armia po przebyciu wielu tysięcy kilometrów stanęła u bram Kathmandu, dyktując swoje warunki.
W pobliżu wsi Longda zrobił na nas ogromne wrażenie skalny klasztor, którego niezliczone cele i czerwone świątynie wykute w skale, dwieście metrów ponad dnem doliny, wyglądały jak gniazda ptaków. I chociaż stoki zagrożone były lawinami, nie omieszkaliśmy z Aufschnaiterem wspiąć się w górę, aby nasycić oczy cudownym widokiem Himalajów. Spotkaliśmy kilka mniszek i mnichów, którzy twierdzili, że jest to klasztor Milarepy*, słynnego tybetańskiego świętego, jogina i poety, żyjącego tu w XI wieku. Klasztor nazywał się Trakar Taso. Czuliśmy, że to wspaniałe otoczenie było jakby stworzone po to, by skłaniać umysł ku medytacji i inspirować tworzenie poezji. Z żalem pożegnaliśmy to miejsce, postanawiając, że kiedyś jeszcze tu wrócimy.
Z dnia na dzień było coraz mniej śniegu; wkrótce doszliśmy do granicy lasu i znaleźliśmy się w obszarze tropikalnym. W zimowej odzieży, ufundowanej przez władze, było nam za gorąco. I oto dotarliśmy już do ostatniego postoju przed Kyirongiem, do małej wioseczki Drothang, poprzecinanej zielonymi łąkami. Pamiętam, że wszyscy mieszkańcy mieli olbrzymie wole, zjawisko rzadko występujące w Tybecie.
Przebycie drogi do Kyirongu zabrało nam cały tydzień, podczas gdy w dobrych warunkach można to zrobić w trzy dni, a goniec dociera tam w jeden dzień.
Kyirong – wioska szczęśliwości
Kyirong znaczy dosłownie „wioska szczęśliwości” i rzeczywiście zasługuje na tę nazwę. Nigdy nie przestanę za nią tęsknić. Gdybym miał wybierać miejsce, gdzie pragnąłbym spędzić zmierzch mego życia – wybrałbym Kyirong. Zbudowałbym sobie dom z czerwonego drewna cedrowego i przez ogród poprowadziłbym jeden z niezliczonych strumieni wypływających z gór. W tym ogrodzie dojrzewałyby niemal wszystkie owoce, bo chociaż miejscowość leży na wysokości 2770 m, znajduje się prawie na 28 stopniu szerokości geograficznej.
Gdy przybyliśmy tu w styczniu, było jeszcze kilka stopni poniżej zera, a najniższa temperatura w tej okolicy sięga do minus dziesięciu stopni. Pory roku przypominają nasze w Alpach, ale roślinność jest prawie tropikalna. Przez cały rok można by jeździć na nartach w Himalajach, a w lecie wspinać się na liczne sześciu- i siedmiotysięczniki.
Wioska jest siedzibą dwóch gubernatorów dystryktu, którym administracyjnie podlega trzydzieści okolicznych wsi, i składa się z około osiemdziesięciu domostw. Gdy zbliżyliśmy się do wsi, zdumieni mieszkańcy z ciekawością śledzili nasze przybycie. Jak nam powiedziano, byliśmy pierwszymi Europejczykami, którzy tu dotarli. Tutaj także przydzielono nam kwaterę, tym razem u bogatego chłopa. Dom zbudowany był z drewna i stał na prawdziwym murowanym fundamencie. Miał kryty gontem dach, który obciążono kamieniami Podobny był do małych tyrolskich domów. Zresztą cała wioska mogłaby równie dobrze znajdować się w Alpach, tylko kalenice zamiast dymnikami, ozdobione były flagami modlitewnymi. Flagi te są zawsze pięciokolorowe; każdy kolor jest symbolem tybetańskiego życia*.