Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Co do muzy-
ki, przekonałam się, że ulubionymi pani mistrzami są: Beethoven, Haydn, Mozart, Mendels-
sohn, Schubert itp. To na nic się nie zdało; ucz pani swoje elewki Liszta, bo to brzmi i hała-
suje, Aschera, bo każe często ręce na krzyż zakładać, wyjątki z oper, bo płaczą, lamentują i na
nerwy słuchaczów działają. W obcych językach płynna mowa i wykwintna pronuncjacja, w
muzyce brzęk, huk, sentyment i sztuki łamane: oto wszystko, czym masz pani prawo uczenni-
ce swoje obdarzać. O reszcie nie pamiętaj albo schowaj ją dla siebie, a bądź zadowoloną tym,
że za tak małe wydatkowanie twych umiejętności tak znaczną otrzymujesz płacę.
Nie mogłam być zadowoloną, i im więcej upływało czasu, tym więcej czułam rozdźwięk,
jaki zachodził między pobudkami moich czynności a ich wynikami. Pierwsze pasowały do
101
drugich jak głowa dobrze rozwiniętego człowieka do ciała karła. Rozmyślając nieraz o moim
wysokim pojmowaniu nauczycielskiego zawodu i o tym, jak niedołężnie spełniać go kazały
mi okoliczności, przypominałam sobie bajkę o wielkiej górze, która malutką urodziła myszkę.
Martwiło mię to i nie dawało osiągnąć tej zupełnej pogody ducha, jaka może być udziałem
człowieka wtedy tylko, gdy posiadł możność zupełnego wywnętrzenia samego siebie, wciele-
nia swych pojęć i dążeń w widome następstwa, gdy przy końcu każdego dnia może sobie po-
wiedzieć, że treść minionych godzin wiernie odpowiedziała tej treści, jaką on w samym sobie
poczuwa. Zresztą połowa czasu zostawała mi nie zapełniona, a wiedziałam, że gdybym ją
mogła obrócić na pracę, w wyłącznym mym zawodzie podejmowaną, przyniosłoby to wiele
ulg i uprzyjemnienia dla tych, których kochałam, a mnie dodałoby nieco wewnętrznej spokoj-
ności i zadowolenia. Ale właścicielka kantoru, pomimo najlepszych chęci, nie mogła mi do-
starczyć dotąd więcej lekcji, a powiadała, że tak szybkie otrzymanie tych nawet, jakimi się już
zajmowałam, winnam była pewnym kwalifikacjom, odznaczającym mię pośród bardzo licz-
nego grona nauczycielek, egzystujących w W., a często pozbawionych zupełnie możności za-
robkowania.
Z kilku więc względów doświadczałam zmartwienia i przeciwności, ale nie zniechęcałam
się wcale i nie smuciłam tym zbytecznie. Miałam ufność, że prędzej czy później osiągnę to,
czego pod względem moralnym wymagałam od siebie i zawodu mego; a pod względem mate-
rialnym zdrowy rozsądek i opowiadania właścicielki kantoru przekonywały mię, że w porów-
naniu z wielu mymi spółzawodniczkami byłam bardzo szczęśliwą i uprzywilejowaną i że na
to, co mi się dostało tak prędko i z taką łatwością, oczekują one często przez długie lata tru-
dów i pracy, a niekiedy nawet oczekują na próżno. Naturalnie postanowiłam sobie nie zaspać
żadnej okoliczności do postąpienia na drodze mojej tak w moralnym jak w materialnym zna-
czeniu, tymczasem zaś czyniłam, co mogłam i jak mi danym było czynić, i poskramiałam w
sobie wszelkie niepokoje i bunty, które niczemu by nie pomogły, a zaszkodzić mogłyby wie-
le.
Godziny, pozostające mi od lekcji, przepędzałam obok mojej matki z igłą lub książką w
ręku zajmując ją rozmową albo głośnym czytaniem. Codziennie także grywałam parę godzin
na fortepianie. Często myślałam, że może i lepiej było, iż cały czas mój od razu pochłoniętym
pracą zadomową nie został, bo matka moja wielce potrzebowała mego towarzystwa. Nie
opuszczała ona nigdy mieszkania, chociaż z początku zdawało się nawet, że miała ochotę
wyjrzeć na miasto. W tym celu zapewne włożyła była parę razy kapelusz i futro, ale zaledwie
doszła do przedpokoju, zdjęła je i wróciła.
Pierwszego dnia, w którym wiosenne słońce zaświeciło jasno i ciepło, namówiłam ją wró-
ciwszy z lekcji, aby wyszła wraz ze mną na przechadzkę. Wahała się parę minut, ale potem
ujęta moją prośbą czy zwabiona piękną pogodą po raz pierwszy zeszła ze wschodów miesz-
kania. Ale gdy tylko przebywszy zaułek weszłyśmy na dotykającą doń główną ulicę miasta,
zaledwie moja matka zobaczyła tłum osób, postępujących naprzeciw nas chodnikiem, i powo-
zy, mijające się na środku ulicy, zapuściła woalkę i śpiesznie zwróciła się na zaułek, aby wró-
cić do domu. Przez woalkę dostrzegłam, że spuściła oczy z wyrazem upokorzenia i że słaby
rumieniec odbił się na jej twarzy. Zwyczajem osób, które nagle z wyżyn bogactwa spadły w
ubóstwo, matka moja musiała zapewne wyobrażać sobie, że wszystkie oczy zwrócone są na
nią i że ją wszystkie usta osypują gradem złośliwych uśmiechów. Lękała się też może, aby
ktokolwiek z dawnych jej znajomych nie spojrzał na nią z góry, z lekceważeniem; aby spod
kół któregokolwiek powozu nie bryznął na nią śnieg wpół roztopiony niby policzek, którym
na ulicy bogaty obdarza ubogiego; aby grube jakie ramię nie strąciło ją z drogi; aby brudny
jaki łachman nie otarł się o jej suknię; aby nogi jej, nie przywykłe do stąpania po nierównym
bruku, nie pośliznęły się i nie zachwiały. Lękała się, aby ją cokolwiek z tego nie spotkało, al-
bo może i wszystkiego tego i wielu jeszcze innych podobnych rzeczy, i wyrzekła się wiosen-
102
nej pogody, i wróciła, a wstępując na wschody miała rumieniec na twarzy i łzę pod spuszczo-
nÄ… powiekÄ….
Odtąd wiele dni minęło, a matka moja ani razu nie wspomniała o wyjściu na miasto. Ale z
wielkim żalem i obawą patrzyła zawsze na mnie, gdy ubrana do codziennej mojej wędrówki
przychodziłam ją żegnać.