Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
.. a może po prostu mąż nie miał ochoty słuchać? Tak czy owak, uczenie, nawet na pół etatu, dawało jej mnóstwo satysfakcji, Gerald zaś tego nie rozumiał. Nie pojmował również, że praca w szkole stanowi swoisty pomost między teraźniejszością a epoką poprzedzającą poznanie go na przyjęciu wydanym przez Partię Republikańską, gdy Jessie uczyła na pełnym etacie angielskiego w gimnazjum w Waterville, gdy była kobietą zarabiającą samodzielnie na życie, lubianą i szanowaną przez kolegów, całkowicie niezależną. Nie potrafiła wytłumaczyć (albo Gerald nie chciał słuchać), dlaczego rezygnacja z pracy - nawet na pół etatu - spowodowała, że poczuła się przygnębiona, zagubiona i w jakiś sposób bezużyteczna.
Przykra świadomość, że jest statkiem bez steru - prawdopodobnie wywołana niemożnością zajścia w ciążę i decyzją niepodpisywania nowej umowy o pracę - opuściła ją ostatecznie dopiero po roku, niemniej Jessie nigdy nie przestała boleć nad tym w głębi serca. Niekiedy wydawała się sama sobie banalna - młoda nauczycielka wychodząca za mąż za świetnie się zapowiadającego adwokata, który w wieku trzydziestu lat zostaje wspólnikiem dobrze prosperującej kancelarii. Owa młoda (cóż, stosunkowo młoda) kobieta wkracza w końcu do przedsionka pałacu tajemnic zwanego wiekiem średnim, rozgląda się i spostrzega, że została nagle zupełnie sama - ani pracy, ani dzieci, tylko mąż, prawie całkowicie skoncentrowany (Jessie nie chciała nazywać tego fiksacją: byłoby to ściślejsze, lecz niezbyt miłe) na wspinaniu się po drabinie kariery.
Kobieta ta, zbliżająca się z wolna do czterdziestki, z łatwością mogła się uzależnić od alkoholu lub narkotyków albo nawiązać romans z innym mężczyzną. Zwykle młodszym mężczyzną. Nic takiego nie przytrafiło się tej młodej (cóż... niegdyś młodej) kobiecie, lecz Jessie miała ciągle przerażająco dużo czasu do wypełnienia - czasu na pracę w ogrodzie, czasu na sprawunki, czasu na uczestnictwo w kursach (malarstwa, ceramiki, poezji... i mogła nawiązać romans z wykładowcą poezji - gdyby chciała, a prawie chciała). Dysponowała także czasem, by popracować nieco nad sobą, i właśnie dzięki temu poznała Norę. Mimo to po żadnym z owych zajęć nie czuła się tak wspaniale jak teraz; znużenie i ból sprawiały jej dziką satysfakcję, a senność wydawała się zasłużoną nagrodą... Niewątpliwie osiągnęła szczyty rozkoszy, jakiej może doznać kobieta przykuta kajdankami do łóżka.
Hej, Jess! Wspaniale się spisałaś!
Był to kolejny głos z kosmosu, lecz tym razem Jessie nie miała nic przeciwko niemu. Przynajmniej dopóki Ruth się nie odzywała. Ruth mówiła ciekawie, lecz słuchanie jej było bardzo męczące.
Wielu ludzi nigdy by nie dosięgło tej szklanki - ciągnął przymilny głos z kosmosu - a wykorzystanie karty subskrypcyjnej jako rurki... to było mistrzowskie posunięcie. Wobec tego powinnaś sobie pozwolić na trochę optymizmu. To ci wolno. Wolno ci także trochę się zdrzemnąć.
A co z psem! - spytała z powątpiewaniem Dobra Żona.
Pies nie będzie zawracał ci głowy... sama wiesz dlaczego.
Tak. Przyczyna, dla której pies nie miał zawracać Jessie głowy, leżała nie opodal na podłodze sypialni. Gerald był w tej chwili tylko cieniem pośród cieni, a Jessie przyjmowała to z ulgą. Na zewnątrz znów zerwał się wiatr. Jego szum w koronach sosen był kojący, usypiający. Jessie zamknęła oczy.
Ale uważaj, co ci się śni! - zawołała Dobra Żona Burlingame, nagle zaniepokojona. I choć jej głos był odległy i niezbyt natarczywy, to jednak upierała się przy swoim: - Uważaj, co ci się śni, Jessie! Mówię poważnie!
Tak, naturalnie, że mówiła serio. Dobra Żona zawsze mówiła serio i dlatego była często straszliwie nużąca.
Cokolwiek mi się przyśni, nie przyśni mi się, że chcę pić - pomyślała Jessie. - W ciągu ostatnich dziesięciu lat nie odniosłam wielu zwycięstw - toczyłam posępną wojnę partyzancką - ale dosięgnięcie tej szklanki było autentycznym zwycięstwem, prawda!
Tak - zgodził się głos z kosmosu. Miał on w sobie coś męskiego i Jessie zastanawiała się sennie, czy nie należy przypadkiem do jej brata Willa... Willa jako chłopca, jeszcze w latach sześćdziesiątych. - Na pewno tak. Byłaś wspaniała.
W pięć minut później zapadła w głęboki sen, z rozpostartymi ramionami przykutymi do łóżka i z głową opartą o prawy bark (mniej bolesny), a z jej ust wydobywały się przeciągłe chrapnięcia. W którymś momencie - długo po zapadnięciu zmroku i pojawieniu się na wschodzie białej tarczy księżyca - w drzwiach znów pojawił się pies.
Podobnie jak Jessie, był on w tej chwili spokojniejszy, gdyż nasycił już pierwszy głód i przestał odczuwać straszliwe palenie w żołądku. Spoglądał długo na Jessie, nadstawiwszy zdrowe ucho, i zastanawiał się, czy naprawdę śpi czy tylko udaje. Wreszcie doszedł do wniosku (głównie na podstawie charakterystycznej woni schnącego potu i całkowitym braku elektryczno-ozonowego zapachu adrenaliny), że sukoluda śpi naprawdę. Tym razem nie będzie żadnych wierzgnięć ani krzyków - oczywiście pod warunkiem, że jej nie obudzi.
Poczłapał cicho do kupy mięsa leżącej na środku sypialni. Zaspokoił już głód, jednakże mięso pachniało w tej chwili jeszcze apetyczniej. Przyczyną było to, że pierwszy posiłek naruszył odwieczne, wrodzone tabu dotyczące spożywania mięsa ludzkiego; pies co prawda o tym nie wiedział, ale nawet gdyby wiedział, nic by go to nie obchodziło.