Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ty
przecież. Kolego, możesz zdecydowanie zaważyć na tym, żeby
każdy z Twoich wychowanków zainteresował się żywo
człowiekiem w ogóle — a wtedy wśród innych i w tym dziale
pracy rozbudzi się życie, ożywi i wzbogaci. I Twój w tym będzie
też udział.
Zawsze, a tym bardziej teraz, wśród innych zagadnień
podstawowych w wychowaniu na plan pierwszy wysuwa się
troska o budzenie i pogłębianie humanitaryzmu w jednostce i
zespole. Czy zastanawiałeś się nad tym. Kolego ?
Zainteresować w ogóle człowiekiem, jego życiem, pracą i
twórczością, tym co w nim „ludzkie". Budzić, rozwijać i
wzbogacać zainteresowanie w spojrzeniu na człowieka i w
kształtowaniu życzliwej dla niego postawy zawsze i wszędzie, w
każdym kontakcie i we współżyciu i we współpracy — tędy
właśnie prowadzi droga do dobrego samopoczucia jednostki, do
rozwoju harmonii i pokojowego współżycia zespołów,
społeczeństw i narodów. Pisałam już kiedyś do Ciebie, Kolego,
o tym, że taki Człowiek, w którym co „ludzkie" żyje i wzrasta jest
największym skarbem społeczeństw i narodów — jest ich
najwyższą wartością. Nie rozwijam wobec tego głębiej tego
zagadnienia — chcę je teraz tylko bardzo wyraźnie podkreślić
jako sprawę dla przyszłości naszej zasadniczą, a tak od czasów
wojny zmaltretowaną. Odwrócenie się od Człowieka leży
przecież i u podstaw moralnego zagrożenia młodzieży naszej —
jest w ogóle
grozą przyszłości!
72
Teraz więc fundamentem naszej pracy wychowawczej
powinno być pogłębianie humanitaryzmu w człowieku.
Dobrze będzie. Kolego, jeśli z szeregów moich wspomnień
prześlę Ci chociaż kilka bardzo różnorodnych obrazów, które
żywiej przychodzą mi na myśl z kontaktów moich z Człowiekiem
i budzą pewne refleksje.
Taki prosty, drobny np. fakt — a tyle ma wyrazu.
Ulica w Zakopanem — słońce zachodzi, mroźno i wietrzno
bardzo. Na ulicach dużo ludzi, pewno i chorych, i turystów, i
sportowców, i przechodniów zwykłych — bo to już po pracy.
Koło Marywilu ulica wyraźnie idzie nieco pod górę. I tam właśnie
w tym miejscu, chłopiec może dwunastoletni stara się
wprowadzić pod górę taczki z jakimiś narzędziami. Zimno, mróz
— dłonie drętwieją, ślisko i wicher wieje, więc praca idzie
trudno;. taczki już, już prawie że są na górze i znowu wstecz
zjeżdżają. Chłopak kilkakrotnie próbę tę powtarza; pomimo
starań i widocznego wielkiego wysiłku — nigdy się nie udaje. A
tak już mało, zdaje się, trzeba — jeszcze tylko kilka obrotów kół i
taczki staną na górce, a później to już łatwa sprawa. Ale tam
właśnie do tej górki dotrzeć nie można. Zaczynają się ludzie
przyglądać tej syzyfowej pracy — widać zapasy ciekawe.
Zapasy wątłego dziecka z wiatrem, gołoledzią, ciężarem, bólem
rąk przemrożonych i własną słabością. Taczka zjeżdża ciągle w
dół nie docierając do szczytu — a sil jest coraz mniej. W oczach
przechodniów ciekawość, chyba tylko ciekawość i obojętność
dla rozpaczliwego już wysiłku chłopca. Ja także stoję na ulicy i
patrzę, jak się ta sprawa
73
skończy. Wśród przechodniów ludzie są rozmaici, rozbawieni
rozmową i poważni, starzy i młodzi — nikt z pomocą nie
spieszy. I nagle widzę, idzie w naszą stronę stary, spracowany
robotnik. Może wraca z pracy, bo ma zwoje sznurów na
ramieniu. Idzie zamyślony — spojrzał w stronę chłopca,
popatrzył chwilę, wnet ocenił sytuację i jakoś prosto, po ludzku
zdecydował. Podszedł do chłopca — nie mówiąc ani słowa,
dosyć go rubasznie od taczki odsunął, ujął za dyszel i taczkę
szybko wprowadził na górę. Dyszel opuścił, nie obejrzał się
nawet na zapatrzonego nań chłopca i poszedł dalej. To był
Człowiek.
*
Znałam ją z mojej pracy nauczycielskiej. Rubaszna w
ruchach, wulgarna w mowie, pretensjonalna w wykorzystywaniu
w codziennym nawet przyodziewku — resztek łachmanów
nędzy swojej — matka Zośki była postrachem naszych zebrań.
—Krzykliwa, nie licząca się z nikim, wymagająca od każdego
zainteresowania się jej właśnie dolą i nędzą i, jak nam się
zdawało, niewyro-zumiała i bezwzględna w ocenie innych.
W ciężkich czasach okupacji i terroru hitlerowskiego do całej
niedoli i nędzy życia dołączyła się jeszcze choroba wątroby — a
później źle bardzo znoszona ciąża.
Kiedyś przyszła do szkoły wzruszona, widać, że coś głęboko przeżyła —
pogodna, ściszona jak gdyby radosna w oczach. Stała w „ogonku" po chleb —
dzieci głodne, tytko to kupić może, a tu deszcz padać zaczyna i zinmo.
74
Stać w tym długim szeregu — trudno bardzo. Zośka trzyma się
sukni matczynej głodna, domaga się chleba — nogi bolą już od
stania, słabo się jakoś robi, mrocznawo, bo to i wątroba
pobolewa i końca tego stania nie widać — a chleb musi
przynieść do wygłodzonego domu. „I raptem — mówi —