Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Lufa pistoletu była skierowana prosto w moją pierś.
- Stój - powiedział cicho, ale w podziemnym pomieszczeniu głos zabrzmiał donośnie i głucho. - Czekałem tu na ciebie, Seńor Cochecito. Twój przyjaciel już zapewne umarł z braku powietrza, a teraz przyszła kolej na ciebie, Dość długo wodziliście mnie za nos. Wczoraj jednak domyśliłem się prawdy. Nie wiem, jak to się stało, że spowodowaliście ucieczkę strażników, całego personelu i wszystkich gości. Być może macie na swych usługach diabła, który potrafi giąć lufy pistoletów maszynowych i czyni was niewidzialnymi. Ale teraz oto stoisz przed lufą mojej barrety i, nawet gdyby zjawił się tu sam diabeł, nie uruchomisz elektrowni.
Zrobiliśmy wielki błąd, zostawiając na wolności don Pedra. Niemal na naszych oczach odpłynął swą motorową łodzią, a my sądziliśmy, że ucieka. Tymczasem prawdopodobnie opłynął wyspę i zacumował gdzieś przy brzegu w strefie zakazanej. Potem zaczaił się przy skarbcu. Być może Ralf Dawson był nawet ubrany w swój kombinezon, ale don Pedro widział jednak, jak otwierają się drzwi do podziemi, a potem do skarbca. A wtedy zapewne pobiegł wyłączyć turbinę elektrowni i skarbiec zamienił się w pułapkę.
- Na wyspie jest już policja - skłamałem. - Przypłynął zapowiedziany przez Casanovę jacht „La Paloma”, a na nim nasi przyjaciele. Nawet jeśli mnie pan zabije, w niczym nie zmieni to pana sytuacji.
- Nie dbam o to - powiedział. - Przyrzekłem swemu szefowi, że będę czuwał nad skarbem, choćbym miał zginąć. I dotrzymam słowa. Don Pedro nie boi się nikogo i niczego, nawet diabła.
Nie powiedział prawdy, bo sam jej pewnie nie znał. Nie ma na świecie człowieka, który w swej podświadomości nie kryłby jakiegoś lęku.
Raptem zgasła oświetlająca pomieszczenie latarnia i usłyszałem zdławiony strachem głos don Pedra: - To ty, Susanna?! Przecież ty nie żyjesz! Zabiłem cię, bo podejrzewałem cię o zdradę... Nie podchodź do mnie... błagam cię, nie zbliżaj się!... Wiem, że jesteś upiorem, nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie!...
Głos przerodził się w krzyk strachu. I potykając się w ciemnościach o stopnie schodów, don Pedro wybiegł jak szalony z podziemnej elektrowni. Zaświeciłem zapalniczkę i zdołałem trafić dłonią na dźwignię. Po sekundzie usłyszałem głośny szum uruchomionej turbiny. W sali natychmiast zabłysło światło elektryczne. Wtedy i ja wybiegłem z podziemia. Don Pedro uciekł przez zakazaną strefę wyspy, przewracając się na porozrzucanym wszędzie żelastwie i raniąc do krwi. Pędził do małej zatoczki, gdzie na wodzie kołysała się jego łódź motorowa. Uciekał przed widmem dokonanej w przeszłości jakiejś okropnej zbrodni. Było to oczywiście zasługą Robina. Don Gabriel i reszta moich przyjaciół, poza Florentyną, nie wiedzieli, kim jest don Pedro. Ze zdumieniem przyglądali się pędzącemu do łódki człowiekowi. Nie wydawał się im niebezpieczny, bo jeszcze w podziemiu elektrowni porzucił pistolet.
Tylko Florentyna wołała za uciekającym:
- Seńor Pedro... Seńor Pedro, co się panu stało?
Nie słyszał chyba tego krzyku. Gnany lękiem wskoczył do łodzi motorowej, uruchomił silnik i odpłynął na morze. A przy mojej lewej nodze znowu pojawił się wielki dog. Poprowadziłem wszystkich aż do drzwi skarbca. Ustawiłem odpowiednio zamek cyfrowy i drzwi otwarły się same. Ze skarbca wyszedł Ralf Dawson - uśmiechnięty, choć bardzo blady. Z sezamu bandy buchnęło na nas taką duchotą, że aż cofnęliśmy się na schody. Pracowały już jednak wentylatory, powietrze stawało się coraz znośniejsze i coraz łatwiej było oddychać.
Don Gabriel, Duncan i Rodrigo, a także Florentyna nie mogli opanować swej ogromnej ciekawości. W ostrym świetle żarówek oglądali kradzione na całym świecie dzieła sztuki - obrazy, biżuterię, rzeźby i trzy skrzynie pełne złotych zabytków z magazynów Muzeum Złota w Bogocie.
Oni podziwiali zrabowane skarby, a ja tymczasem wyprowadziłem Dawsona przed bunkier, gdzie po chwili doszedł do siebie i mógł mówić.
- Dziękuję ci, Tomaszu - oparł na moim ramieniu swoją dłoń. - Wiedziałem, że zrobisz wszystko, aby mnie uwolnić z podziemia. Uratowałeś życie osobie, na której ci bardzo zależy. Nie, nie mnie - uśmiechnął się zagadkowo. - Ja przecież jestem nieśmiertelny. Nawet gdyby mnie zabito sto razy w twoim czasie, cały i zdrów, młodszy o kilkanaście lat zostanę zabrany z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku w czas przyszły. I stałoby się tak, nawet gdybym w tym skarbcu umarł z powodu braku powietrza. Nie mógłbym jednak... - urwał.
Odnosiłem wrażenie, że powiedział mi trochę za dużo. Natychmiast bowiem zmienił temat:
- Nie sądź, że cię chciałem oszukać, Tomaszu, i dlatego sam tej nocy udałem się do skarbca. Nie mogłeś jednak być przy mnie w chwili, gdy odnalazłem ów przedmiot i gdy go zniszczyłem. Czyniąc to bowiem, zarazem wysłałem w Przyszłość ogromny impuls. Ten przedmiot przekształcił się właśnie w ów impuls. Mnie ochraniała moja siła „psi”, ciebie nic by nie chroniło i dlatego nie mogłeś być przy mnie. Ale Przyszłość już wie, że jest uratowana. Wykonałem swoje zadanie. Wkrótce zniknę z twego czasu. I nic po mnie nie pozostanie, żaden ślad, Tomaszu.
- Ja będę pamiętał - powiedziałem.