Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Tak. Teraz rozumiem wszystko! Bez mojej pomocy ślepy Pablo na pewno zginąłby w rzece czy w lesie, a jego córeczka w więzieniu.
— Musi mi pan to szybko opowiedzieć!
— Oczywiście i to bardzo szczegółowo. Miał pan rację nazywając mnie głupcem!
Sępi Dziób w milczeniu słuchał opowieści Grandeprise’a. W pewnym momencie wtrącił:
— Master! Cieszę się bardzo, że odnalazłem pana. Teraz wspólnie na pewno uda nam się odszukać zbiegów. Dowiedz się więc wreszcie, że Antonio Veridante to sam Gasparino Cortejo!
— Nie może być!
— Ależ tak, na niby szuka twego brata. Dziś wieczorem chciał podłożyć nieboszczyka w pustej trumnie. Schwytaliśmy go, a pan i jego uwolnił.
— To nieprawda! — z rozpaczą zaprzeczył Grandeprise.
— Czy wie pan, kto jest sekretarzem Veridantego, a właściwie Gasparina Corteja? To człowiek, którego pan szuka. Enrique Landola, czyli pirat Grandeprise we własnej osobie!
Traper zaniemówił z wrażenia. Zerwał się jak oparzony z hamaka. Zaskoczenie, zdziwienie, wściekłość i zraniona duma na zmianę pojawiały się na jego twarzy.
— Nie wierzę! To niemożliwe! — zawołał wreszcie. — To nie mógł być Enrique!
— A jednak… Po prostu po raz któryś zakpił sobie z seniora. I gdy już został przez nas uwięziony, to pan własnymi rękami go uwolnił. A więc ta żmija w ludzkim ciele w dalszym ciągu będzie zatruwać świat!
Grandeprise był zdenerwowany do granic wytrzymałości. W głowie mu się nie mieściło, jak to się stało, że pirat go oszukał. Głośno też powątpiewał:
— Poznałbym chyba swego przyrodniego brata!
— Co takiego? A więc to aż tak bliskie pokrewieństwo?
— Niestety. Cierpię z tego powodu przez cale życie. Nie, stanowczo zaprzeczam: to nie był on!
— Phi! Czyżby pan nie zauważył, że obydwaj byli ucharakteryzowani?
Myśliwemu wreszcie spadły łuski z oczu.
— Wielki Boże — biadolił — a więc to naprawdę on. Teraz rozumiem, dlaczego momentami zastanawiałem się skąd znam jego głos. Ależ jestem głupcem nad głupcami! Może mnie pan nawet dosadniej nazwać. Zasłużyłem na to.
— No, no — uspokajał go Sępi Dziób, uśmiechając się dobrodusznie. — Świadomość własnych błędów jest pierwszym krokiem do mądrości.
— Ale skutki, skutki! — westchnął Grandeprise. — Pan za to jest chyba wszechwiedzący. Skąd pan wie na przykład, że byłem na cmentarzu i napadłem na oficera oraz uwolniłem więźniów?
Sępi Dziób, nie chcąc dłużej męczyć Grandeprise’a, opowiedział mu wszystko dokładnie.
— Kalkuluję jednak — oświadczył na koniec — że jest pan dzielnym człowiekiem. W dodatku my obaj, jako traperzy, postępujemy zgodnie z prawami prerii i dżungli i nie obchodzą nas jakieś tam ustawy czy kodeksy. Dlatego przekonam naszych towarzyszy, aby przyjęli pana do kompanii. Tym bardziej, że dzięki panu wiemy, iż Corteja i Landoli należy szukać w klasztorze della Barbara w Santa Jaga.
Twarz Grandeprise’a rozjaśniła się.
— Ale co do tego ostatniego zdania — powiedział — to się pan myli. Oni są niedaleko. Nawet bardzo blisko.
— Nie uwierzę, póki się nie przekonam — skrzywił się Sępi Dziób. — A więc, według pana, oni są tu w gospodzie?
— Oczywiście. Możemy zaraz iść do nich.
— Dobrze, więc chodźmy, chociaż przeczucie mówi mi coś innego.
Po cichu, ostrożnie, aby nikogo nie zbudzić, przeszli do pokoju zajmowanego przez Corteja i Landolę. Był pusty.
— Muszą wrócić! — upierał się Grandeprise.
— Tak pan sądzi? Toż ostatni głupcy tak by postąpili! A za takich ich nie uważam. Przecież wieść o fałszywym oficerze i zbiegłych więźniach szybko rozejdzie się po mieście i zaraz rozpoczną się poszukiwania. Na pewno już ich nie ma w Meksyku.
— Ależ nie mogli mnie zostawić! Dlaczego nie? Proszę tylko spojrzeć!
Oświetlił latarką podłogę, podniósł coś i podał Grandeprise’owi.
— Co to?
— Nie poznaje pan?
— Błoto. Jeszcze mokre i miękkie.
— No właśnie. Kiedy opuścili gospodę?
— Wieczorem.
— A ta grudka jest świeża, najwyżej sprzed godziny. A więc byli tutaj.
— Do stu tysięcy diabłów! Znów ma pan rację! Ale teraz już mi nie uciekną. Na pewno pojechali do Santa Jaga. Tam ich schwytamy!
— Przedtem jednak pan nie może dać się złapać policji. Dlatego też proszę posłuchać mojej rady i natychmiast wynieść się z gospody.
— Dobrze. Ale dokąd?
— Oczywiście zabiorę pana ze sobą. Stróżowi dałem napiwek, tak że uważa mnie za wielkiego, godnego szacunku seniora. Niech mu pan tylko zapłaci za nocleg i jadło, a spokojnie opuścimy gospodę.
Tak się też stało. Kiedy przechodzili obok domu handlarza końmi, zatrzymali się. Przed bramą stał ten sam człowiek, który żegnał Corteja i Landolę. Domyślając się, że to właściciel, traper zapytał:
— Ma pan dużo koni, senior?
— Tylko cztery.
— Może pan sprzedać jednego?
— Jednego tak. Pozostałe są mi potrzebne. Dzisiaj już sprzedałem dorodną parę dwóm nieznajomym z Queretaro. Mówili, że jadą do La Puebli.
— Jak oni wyglądali?