Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.rzy siê znowu, ¿eby tym razem poch³on¹æ jego… ale nagle dziewczê- ca, delikatna d³oñ, prawdziwa d³oñ nale¿¹ca do prawdziwej...i pracowa³ razem, ¿e czu³ w sobie obroty kó³, dyszenie maszyny, ca³y wysi³ek pracy, wielk¹, dzik¹ rozkosz lecenia bez pamiêci wskroœ pustych zimowych pól i...- Zdołałam przekonać członków Rady, że wszystkim, przez co musieliśmy razem przejść, zasłużyliśmy sobie na tę chwilę, ale może ona trwać tylko parę...Odzyskawszy mój normalny ton, wiedząc, że on tu jest, że nie śpi, że otwiera być może swoje lubieżne oczy psa za każdym razem, gdy z kantoru dochodzi do niego...Bo klimat tu inny niż w Berkeley, mgła od morza nie dochodzi, niebo stale niebieskie, wszystko sprażone, więc ludzie i zieleń idą razem...Za każdym razem udaje mi się wrócić do getta z którąś z grup żydowskich robotników, których Niemcy zatrudniają jeszcze w aryjskiej Warszawie...Nazajutrz odbyła się konferencja redakcyjna, tym razem u Piotrowicza, a ponieważ Józef posłał im kartkę, że jest chory i o niczym wiedzieć nie chce,...Za każdym razem, kiedy zatrzymywali się na odpoczynek wiązali Singera bardziej szorstkim sznurem niż w Czarzenie...Już po raz drugi Ray płynął długą łodzią, ale tym razem Cho siedział obok...uśmiechnięci, bo spotkali się razem, łączy ich wspólny cel, mają wspólne osiągnięcia...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


— Tak. Teraz rozumiem wszystko! Bez mojej pomocy ślepy Pablo na pewno zginąłby w rzece czy w lesie, a jego córeczka w więzieniu.
— Musi mi pan to szybko opowiedzieć!
— Oczywiście i to bardzo szczegółowo. Miał pan rację nazywając mnie głupcem!
Sępi Dziób w milczeniu słuchał opowieści Grandeprise’a. W pewnym momencie wtrącił:
— Master! Cieszę się bardzo, że odnalazłem pana. Teraz wspólnie na pewno uda nam się odszukać zbiegów. Dowiedz się więc wreszcie, że Antonio Veridante to sam Gasparino Cortejo!
— Nie może być!
— Ależ tak, na niby szuka twego brata. Dziś wieczorem chciał podłożyć nieboszczyka w pustej trumnie. Schwytaliśmy go, a pan i jego uwolnił.
— To nieprawda! — z rozpaczą zaprzeczył Grandeprise.
— Czy wie pan, kto jest sekretarzem Veridantego, a właściwie Gasparina Corteja? To człowiek, którego pan szuka. Enrique Landola, czyli pirat Grandeprise we własnej osobie!
Traper zaniemówił z wrażenia. Zerwał się jak oparzony z hamaka. Zaskoczenie, zdziwienie, wściekłość i zraniona duma na zmianę pojawiały się na jego twarzy.
— Nie wierzę! To niemożliwe! — zawołał wreszcie. — To nie mógł być Enrique!
— A jednak… Po prostu po raz któryś zakpił sobie z seniora. I gdy już został przez nas uwięziony, to pan własnymi rękami go uwolnił. A więc ta żmija w ludzkim ciele w dalszym ciągu będzie zatruwać świat!
Grandeprise był zdenerwowany do granic wytrzymałości. W głowie mu się nie mieściło, jak to się stało, że pirat go oszukał. Głośno też powątpiewał:
— Poznałbym chyba swego przyrodniego brata!
— Co takiego? A więc to aż tak bliskie pokrewieństwo?
— Niestety. Cierpię z tego powodu przez cale życie. Nie, stanowczo zaprzeczam: to nie był on!
— Phi! Czyżby pan nie zauważył, że obydwaj byli ucharakteryzowani?
Myśliwemu wreszcie spadły łuski z oczu.
— Wielki Boże — biadolił — a więc to naprawdę on. Teraz rozumiem, dlaczego momentami zastanawiałem się skąd znam jego głos. Ależ jestem głupcem nad głupcami! Może mnie pan nawet dosadniej nazwać. Zasłużyłem na to.
— No, no — uspokajał go Sępi Dziób, uśmiechając się dobrodusznie. — Świadomość własnych błędów jest pierwszym krokiem do mądrości.
— Ale skutki, skutki! — westchnął Grandeprise. — Pan za to jest chyba wszechwiedzący. Skąd pan wie na przykład, że byłem na cmentarzu i napadłem na oficera oraz uwolniłem więźniów?
Sępi Dziób, nie chcąc dłużej męczyć Grandeprise’a, opowiedział mu wszystko dokładnie.
— Kalkuluję jednak — oświadczył na koniec — że jest pan dzielnym człowiekiem. W dodatku my obaj, jako traperzy, postępujemy zgodnie z prawami prerii i dżungli i nie obchodzą nas jakieś tam ustawy czy kodeksy. Dlatego przekonam naszych towarzyszy, aby przyjęli pana do kompanii. Tym bardziej, że dzięki panu wiemy, iż Corteja i Landoli należy szukać w klasztorze della Barbara w Santa Jaga.
Twarz Grandeprise’a rozjaśniła się.
— Ale co do tego ostatniego zdania — powiedział — to się pan myli. Oni są niedaleko. Nawet bardzo blisko.
— Nie uwierzę, póki się nie przekonam — skrzywił się Sępi Dziób. — A więc, według pana, oni są tu w gospodzie?
— Oczywiście. Możemy zaraz iść do nich.
— Dobrze, więc chodźmy, chociaż przeczucie mówi mi coś innego.
Po cichu, ostrożnie, aby nikogo nie zbudzić, przeszli do pokoju zajmowanego przez Corteja i Landolę. Był pusty.
— Muszą wrócić! — upierał się Grandeprise.
— Tak pan sądzi? Toż ostatni głupcy tak by postąpili! A za takich ich nie uważam. Przecież wieść o fałszywym oficerze i zbiegłych więźniach szybko rozejdzie się po mieście i zaraz rozpoczną się poszukiwania. Na pewno już ich nie ma w Meksyku.
— Ależ nie mogli mnie zostawić! Dlaczego nie? Proszę tylko spojrzeć!
Oświetlił latarką podłogę, podniósł coś i podał Grandeprise’owi.
— Co to?
— Nie poznaje pan?
— Błoto. Jeszcze mokre i miękkie.
— No właśnie. Kiedy opuścili gospodę?
— Wieczorem.
— A ta grudka jest świeża, najwyżej sprzed godziny. A więc byli tutaj.
— Do stu tysięcy diabłów! Znów ma pan rację! Ale teraz już mi nie uciekną. Na pewno pojechali do Santa Jaga. Tam ich schwytamy!
— Przedtem jednak pan nie może dać się złapać policji. Dlatego też proszę posłuchać mojej rady i natychmiast wynieść się z gospody.
— Dobrze. Ale dokąd?
— Oczywiście zabiorę pana ze sobą. Stróżowi dałem napiwek, tak że uważa mnie za wielkiego, godnego szacunku seniora. Niech mu pan tylko zapłaci za nocleg i jadło, a spokojnie opuścimy gospodę.
Tak się też stało. Kiedy przechodzili obok domu handlarza końmi, zatrzymali się. Przed bramą stał ten sam człowiek, który żegnał Corteja i Landolę. Domyślając się, że to właściciel, traper zapytał:
— Ma pan dużo koni, senior?
— Tylko cztery.
— Może pan sprzedać jednego?
— Jednego tak. Pozostałe są mi potrzebne. Dzisiaj już sprzedałem dorodną parę dwóm nieznajomym z Queretaro. Mówili, że jadą do La Puebli.
— Jak oni wyglądali?