Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Godziny p³ynê³y wolno, strasznie wolno.
Otworzy³ okno i wysun¹³ g³owê na mroŸny ch³ód nocy.
Zimny, przejmuj¹cy wiatr, lec¹cy od pól œnie¿nych, bi³ go po twarzy rozpalonej, a ciemne, po³yskuj¹ce œniegiem przestrzenie, okrêca³y mu duszê szaroœci¹ i smutkiem.
Poci¹g bieg³ wci¹¿ jak b³yskawica pe³na grzmotów. Uœpione stacyjki, zasypane œniegiem wioski, gn¹ce siê pod okiœci¹ œnie¿n¹ lasy i d³ugi ³añcuch latarñ stra¿niczych, podobnych do œwietlistych baniek p³ywaj¹cych po morzu ciemnoœci, ucieka³y z szalonym poœpiechem w ty³, jakby z trwog¹ przed potworem.
„Jeszcze siê pali!”
Mówi³a trzecia depesza, jak¹ zasta³ w Skierniewicach.
Podar³ j¹ i rzuci³ na ziemiê.
Wypi³ ca³¹ butelkê koniaku, ale nie uspokoi³ siê ani zapomnia³.
Jecha³ znowu dalej i modli³ siê prawie do maszyny, byle prêdzej lecia³a.
Czu³ siê chorym i tak zdenerwowanym, ¿e nie móg³ siê utrzymaæ na nogach, bola³o go serce, bola³y go wszystkie miêœnie, a ka¿da myœl przenika³a mózg jakby ostrzem rozpalonym; chodzi³ niezmordowanie od okna do okna, siada³ po wszystkich miejscach i zrywa³ siê natychmiast, i znowu bieg³ patrzeæ w mroŸn¹, zimow¹ noc, w ponure przestrzenie, które na pró¿no chcia³ przenikn¹æ wzrokiem.
Z bij¹cym sercem przygl¹da³ siê stacjom mijanym w szalonym pêdzie, aby zobaczyæ ich nazwy, które przeczuciem prawie wyrywa³ z ciemnoœci.
Ale mêka niepokoju trwa³a wci¹¿, bez przerwy, zapuszcza³a swoje cienkie pazury we wszystkie nerwy, we wszystkie centra i rwa³a coraz boleœniej.
Zapada³ ze znu¿enia jakby w drzemkê, z której siê budzi³ oblany potem strachu i jeszcze silniejszym poczuciem w³asnej bezsilnoœci.
Zmêczenie zaczyna³o braæ górê, coraz niewyraŸniej wiedzia³, gdzie jest i co siê z nim dzieje, jak przez sen spostrzega³ blady, zimowy œwit, który zagl¹da³ do okien zielonaw¹ twarz¹
i wlók³ siê senny po œniegach, i zgarnia³ mroki z pól, ods³ania³ zarysy lasów, b³yska³ ju¿ œwiat³ami budz¹cych siê wiosek i obwija³ siê w masy brudnych chmur nap³ywaj¹cych z poœpiechem ze wschodu, a potem okry³ siê p³acht¹ olbrzymi¹ szaroœci i zacz¹³ z niej wytrz¹saæ œnieg, który pada³ gêstymi p³atami i przys³oni³ wszystko.
W Koluszkach ju¿ depeszy nie by³o.
Ale ju¿ zmóg³ zmêczenie, umy³ siê i zacz¹³ przyprowadzaæ do równowagi rozstrojone nerwy.
Opanowa³ siê niejako fizycznie, zmusi³ do zewnêtrznego spokoju i do logicznego myœlenia, ale nie móg³ st³umiæ niecierpliwoœci i niepokoju, który w miarê zbli¿ania siê do £odzi wzrasta³ niepomiernie.
Bolesne refleksje rozgorycza³y go coraz wiêcej.
Tyle lat pracy, wszystkie nadzieje, tyle wysi³ków, tyle pragnieñ, ca³a przysz³oœæ – wszystko to widzia³ ulatuj¹ce z dymem.
386
Ból go targa³ tym sro¿szy, im bardziej czu³ siê bezsilnym, im bardziej protestowa³ przeciwko z³ym, nienawistnym losom.
Œnieg pada³ coraz gêstszy, tak ¿e pomimo dobrego ju¿ dnia nic nie by³o widaæ.
Poci¹g bieg³ z szalon¹ szybkoœci¹ i jakby przedziera³ siê przez te bia³e strzêpy, zasypuj¹ce œwiat, a Borowiecki wychylony przez okno chwyta³ spieczonymi ustami ostre powietrze i wskroœ œnie¿nych zas³on wypatrywa³ konturów fabryk i dr¿a³ tak¹ niecierpliwoœci¹, ¿e gryz³
sobie palce, aby nie krzyczeæ z bólu.
Maszyna jakby podziela³a jego niepokój, bo gna³a jakby pêdzona szaleñstwem; bieg³a zadyszana, rzuca³a siê jak w konwulsjach, charcza³a z wysi³ku, zgrzyta³a t³okami, oddycha³a ob³okami dymu i podobna do olbrzymiego ¿uka hucz¹cego wskroœ œnie¿nych p³aszczyzn lecia³a zapamiêtale, naprzód, bez tchu, jakby w nieskoñczonoœæ.
387
XXXVII
Poprzedniego popo³udnia Anka jak zwykle o tej godzinie siedzia³a przy panu Adamie, któ-
ry dzisiaj by³ wiêcej rozdra¿nionym i niespokojnym. Ci¹gle pyta³ siê o Karola i co chwila narzeka³ na dusznoœæ i ostry ból serca.
Dzieñ by³ posêpny, œnieg po kilkakroæ polatywa³, ale przed wieczorem usta³, tylko wiatr siê wzmóg³ i bi³ w okna œniegiem, i targa³ drzewami ogródka, i przewala³ siê z poœwistem po werandzie, na któr¹ wychodzi³y okna chorego.
O zmroku i wiatr umilk³, zrobi³a siê g³êboka cisza, w której tylko hucza³y g³oœniej fabryki.
– Kiedy Karol przyjedzie? – zapyta³ znowu s³abym szeptem.
– Nie wiem – odpowiedzia³a chodz¹c po pokoju i spogl¹daj¹c przez okna.
Czu³a siê dziwnie zmêczon¹, a do tego przy³¹czy³a siê jakaœ nuda niewypowiedziana i smutek p³yn¹cy jakby razem z t¹ szar¹, brudn¹ noc¹, co £ódŸ pokrywa³a.
Ca³e tygodnie nie wychodzi³a z domu przesiaduj¹c przy panu Adamie i niecierpliwi¹c siê coraz boleœniej wyczekiwaniem jakiegoœ koñca.
Teraz, chodz¹c po tym w po³owie ciemnym pokoju, przesyconym zapachami lekarstw, wyda³o siê jej, ¿e jest skazana na zawsze, ¿e ta mêka oczekiwania nigdy siê ju¿ nie skoñczy.
Nawet siê ju¿ nie buntowa³a przeciwko koniecznoœci, poddawa³a siê biernie losom i opada³a w siebie, w najg³êbszy ze smutków, w smutek rezygnacji.
Pan Adam zacz¹³ pó³g³osem mówiæ swoje wieczorne pacierze; nie odmawia³a z nim dzisiaj, bo nawet nie s³ysza³a, zatopiona w odrêtwieniu, z jakim patrzy³a w okno, na zasypany œniegiem ogródek i na mury fabryki.
Jakiœ cz³owiek wybieg³ z furtki fabrycznej i bieg³ z najwiêkszym poœpiechem do werandy krzycz¹c coœ g³oœno.
Anka porwa³a siê i wybieg³a naprzeciw.
– Pali siê! – be³kota³ Socha.
– Gdzie?
Zamknê³a drzwi do przedpokoju, aby chory nie us³ysza³.
– W fabryce. Zapali³o siê w suszarni na trzecim piêtrze!...