Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Tak mówił Piris - i długo jeszcze wyjaśniał, jakim gatunkiem drzewa jest on sam, jakim jest Chlo, a jakim gatunkiem młodych pędów są ich synowie...— Być może, że nie… chociaż pańskie nagłe pojawienie się…— W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki…— Więc niech mi pan...Ale Kaśka nie chce tej prawdy zrozumieć, żyje jeszcze sama za krótko i choć od dziecka widzi nędzę i ból, przez jakie podobne jej istoty przechodzą, wobec...oznaki słabości i uległości będą wywoływać współczucie i skłaniać do "fair play", a w jakich warunkach będą one po prostu pobudzać do jeszcze... Tego samego jeszcze miesiąca, w którym objął rządy Pomorza, dnia 26-go Lipca 1295 roku, koronował się Przemysław w Gnieźnie na króla polskiego, za...– Czyż nie mówiłam przed chwilą, że masz być moim bohaterem? Nie widział jej twarzy, ale czuł dobrze, że żartuje, rzekł więc jeszcze poważniej...Widoczny z daleka, zbudowany bez jednolitego planu dom na farmie wciąż jeszcze zdawał się mały, kiedy Tam ściągnął wodze i zamachał do Aielów, by przyłączyli...- Ale - przerwał mu Michael - zrozumieliście, że Adam będzie pierwszą ofiarą, jeżeli oprócz tych dwóch śledzi go jeszcze jakiś inny gestapowiec, i że nigdy nie...– No, na pewno – burknęła jeszcze inna starucha...Boże, jakież to cudowne, że ma jeszcze ojca! Jest wprawdzie najzwyklejszym wieśniakiem, ale na pewno mimo skromnych warunków życia cechują go uczciwość oraz...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Dokąd miałbym pójść? Moi najbliżsi byli w getcie, za szafą pełną bielizny, co wieczór cze­kając, bym przyniósł im trochę nadziei i usunął śmieci, które nagromadziły się w schowku przez cały dzień. Moja matka i bracia oszaleliby beze mnie. I naprawdę miałem nadzieję. Każda ucieczka umacniała moją ufność, wierzyłem, że wy­starczy mocno chcieć, aby zniewolić szczęście.
Gdy schwytano mojego ojca, zgłosiłem się dobrowolnie na Umschlagplatz. Ucieczka, żydowska policja, to była moja do­mena. Ojciec siedział w jednej z najciemniejszych sal szpital­nych, spoglądając nieruchomym wzrokiem na ludzi leżących w odchodach i krwi.
Powiedziałem: - Chodź!
Zawahał się.
- To ja, ojcze.
Zaciągnąłem go na parter, którego wszyscy tak się bali. Wy­szliśmy na dwór i wkrótce znaleźliśmy się na Umschlagplatzu, w kakofonii lamentów i krzyków. Nawet do tego zdążyłem się już przyzwyczaić. Poznałem metody esesmanów i sposób, w ja­ki selekcjonowali swoje ofiary.
- Rób to, co ja.
Ojciec patrzył na mnie pytająco. Byłem pewien, że mi się uda, i istotnie skierowali nas na lewo, do ciężarówek. Rzuci­łem się pierwszy i zająłem miejsce na samym końcu, kułaka­mi rezerwując sąsiednie dla ojca, a skoro tylko ciężarówka ruszyła, skuliłem się do skoku.
- Teraz! - rzucił ojciec.
- Za wcześnie. Czekaj na mnie!
Gdy dałem znak, zeskoczyliśmy jednocześnie, nie prowo­kując nawet większej strzelaniny. Wpadliśmy na jakąś pustą ulicę, potem na zalane słońcem podwórze. Upał był niezno­śny, umyliśmy się i usiedli pod jakimś murem.
- Jesteś mistrzem, Marcinie! Roześmiałem się.
- Chciałeś wyskoczyć za wcześnie, tato, gdy ciężarówka dopiero co ruszyła.
Rozmawialiśmy długo, jak dwaj bracia. Opowiadałem o swo­ich ucieczkach, o pociągach, wspominałem o pile i linie, którą się opasywałem. Ojciec śmiał się, a ja gadałem jak pijany. Po­tem wróciliśmy za mur z robotnikami. Getto było naszym po­lem bitwy i nie mogliśmy zdezerterować.
Ale walka o przeżycie stawała się coraz trudniejsza i za każ­dym powrotem zastawałem nasze więzienie świeżo okaleczone; ciągle przybywało wymarłych dzielnic. Gorący wiatr upalnego lata wymiatał ulice, którymi płynęły niegdyś tłumy: Zamenhofa, Gęsią, gdzie znałem każdy kamień, gdzie podbiegali ku mnie Trisk-Fura i Ślepy Jankiel, by wprawnym ruchem chwycić wor­ki zboża; ulice, po których skakałem wesoło, ilekroć udało mi się przechytrzyć oprawców, i te, którymi chodziłem z Zofią do teatru i do kawiarni „Sztuka". Miłą, którą pogwizdując piosenki getta biegłem z paczką ciastek od Gogolewskiego; opustoszałe dziś ulice, gdzie hula wiatr, wznosząc czarnożółty pył.
Kiedyś cierpiałem, patrząc na szary, tragiczny tłum, który się tędy przelewał, bolał mnie widok żebraków i dzieci w łachmanach, ale to jeszcze było życie, nasze życie. Teraz zo­stało tu tylko trochę lichych przedmiotów, puste ściany, ludzie gnieżdżący się w rozmaitych kryjówkach, nieraz pod ziemią. Chyba wtedy, przebiegając szybko jezdnię, skacząc od bramy do bramy, tego lata 1942r., zrozumiałem, że liczy się tylko jed­no - życie. Na środku Gęsiej pianino, zapewne wyrzucone przez okno, nieco dalej na chodniku meble, podarte kołdry. Idę wśród tego wszystkiego i za późno spostrzegam ukraiń­skich strażników. Znów jestem w kolumnie, maszerującej cięż­ko wśród wrzasków, pod gradem uderzeń na Umschlagplatz. Jakże to, Marcinie, Mietku, czy po to zaszedłeś tak daleko, by dać się schwytać, pozwolić im zatriumfować nad sobą?
Przeszedłem selekcję i załadowałem się do ciężarówki, ale nie ma mowy o ucieczce; wyjeżdżamy z Warszawy, a wzno­szący się spod kół biały pył skrywa okolicę. Staram się zapa­miętać jakieś znaki rozpoznawcze, bo przecież będę musiał tędy wracać.