Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dokąd miałbym pójść? Moi najbliżsi byli w getcie, za szafą pełną bielizny, co wieczór czekając, bym przyniósł im trochę nadziei i usunął śmieci, które nagromadziły się w schowku przez cały dzień. Moja matka i bracia oszaleliby beze mnie. I naprawdę miałem nadzieję. Każda ucieczka umacniała moją ufność, wierzyłem, że wystarczy mocno chcieć, aby zniewolić szczęście.
Gdy schwytano mojego ojca, zgłosiłem się dobrowolnie na Umschlagplatz. Ucieczka, żydowska policja, to była moja domena. Ojciec siedział w jednej z najciemniejszych sal szpitalnych, spoglądając nieruchomym wzrokiem na ludzi leżących w odchodach i krwi.
Powiedziałem: - Chodź!
Zawahał się.
- To ja, ojcze.
Zaciągnąłem go na parter, którego wszyscy tak się bali. Wyszliśmy na dwór i wkrótce znaleźliśmy się na Umschlagplatzu, w kakofonii lamentów i krzyków. Nawet do tego zdążyłem się już przyzwyczaić. Poznałem metody esesmanów i sposób, w jaki selekcjonowali swoje ofiary.
- Rób to, co ja.
Ojciec patrzył na mnie pytająco. Byłem pewien, że mi się uda, i istotnie skierowali nas na lewo, do ciężarówek. Rzuciłem się pierwszy i zająłem miejsce na samym końcu, kułakami rezerwując sąsiednie dla ojca, a skoro tylko ciężarówka ruszyła, skuliłem się do skoku.
- Teraz! - rzucił ojciec.
- Za wcześnie. Czekaj na mnie!
Gdy dałem znak, zeskoczyliśmy jednocześnie, nie prowokując nawet większej strzelaniny. Wpadliśmy na jakąś pustą ulicę, potem na zalane słońcem podwórze. Upał był nieznośny, umyliśmy się i usiedli pod jakimś murem.
- Jesteś mistrzem, Marcinie! Roześmiałem się.
- Chciałeś wyskoczyć za wcześnie, tato, gdy ciężarówka dopiero co ruszyła.
Rozmawialiśmy długo, jak dwaj bracia. Opowiadałem o swoich ucieczkach, o pociągach, wspominałem o pile i linie, którą się opasywałem. Ojciec śmiał się, a ja gadałem jak pijany. Potem wróciliśmy za mur z robotnikami. Getto było naszym polem bitwy i nie mogliśmy zdezerterować.
Ale walka o przeżycie stawała się coraz trudniejsza i za każdym powrotem zastawałem nasze więzienie świeżo okaleczone; ciągle przybywało wymarłych dzielnic. Gorący wiatr upalnego lata wymiatał ulice, którymi płynęły niegdyś tłumy: Zamenhofa, Gęsią, gdzie znałem każdy kamień, gdzie podbiegali ku mnie Trisk-Fura i Ślepy Jankiel, by wprawnym ruchem chwycić worki zboża; ulice, po których skakałem wesoło, ilekroć udało mi się przechytrzyć oprawców, i te, którymi chodziłem z Zofią do teatru i do kawiarni „Sztuka". Miłą, którą pogwizdując piosenki getta biegłem z paczką ciastek od Gogolewskiego; opustoszałe dziś ulice, gdzie hula wiatr, wznosząc czarnożółty pył.
Kiedyś cierpiałem, patrząc na szary, tragiczny tłum, który się tędy przelewał, bolał mnie widok żebraków i dzieci w łachmanach, ale to jeszcze było życie, nasze życie. Teraz zostało tu tylko trochę lichych przedmiotów, puste ściany, ludzie gnieżdżący się w rozmaitych kryjówkach, nieraz pod ziemią. Chyba wtedy, przebiegając szybko jezdnię, skacząc od bramy do bramy, tego lata 1942r., zrozumiałem, że liczy się tylko jedno - życie. Na środku Gęsiej pianino, zapewne wyrzucone przez okno, nieco dalej na chodniku meble, podarte kołdry. Idę wśród tego wszystkiego i za późno spostrzegam ukraińskich strażników. Znów jestem w kolumnie, maszerującej ciężko wśród wrzasków, pod gradem uderzeń na Umschlagplatz. Jakże to, Marcinie, Mietku, czy po to zaszedłeś tak daleko, by dać się schwytać, pozwolić im zatriumfować nad sobą?
Przeszedłem selekcję i załadowałem się do ciężarówki, ale nie ma mowy o ucieczce; wyjeżdżamy z Warszawy, a wznoszący się spod kół biały pył skrywa okolicę. Staram się zapamiętać jakieś znaki rozpoznawcze, bo przecież będę musiał tędy wracać.