Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Mówił o lesie, o dziewiczym lesie krzewiącym się bujnie na Gayhirnie od trzech tysięcy cykli...
Wreszcie w mroku zapadającego wieczoru Gaynesowi zdawało się, że także jest drzewem. Nadal nie wiedział, jakimi owocami obrodzi, jaki jest kolor jego liści i rzeźba jego kory, jak głęboko w glebę sięgają jego korzenie. Ale był drzewem. Dziwnym drzewem, które nazywano “Gaynes".
Zatrzymali się w Ośrodku Mieszkalnym, mniej więcej tak dużym jak Nahic, i tu spotkali Śmierć. Dla Gaynesa był to wstrząs i skutki tego wstrząsu d fugo jeszcze odczuwał z coraz większą intensywnością, aż do końca - aż do dnia, kiedy ujrzał w sobie własne odbicie.
Ośrodek nazywał się Gaelta. Kilkaset domów w rozsypce na zboczach kończącego się łańcucha gór, wokół skrzyżowania dróg mającego kształt gwiazdy; najszersza, najważniejsza arteria biegła równiną daleko na północ, aż do następnej skalnej bariery. Równolegle do tej drogi ciągnęły się podwójne tory ślizgowca.
W Gaelcie nie było Postoju dla podróżnych, ale większość domów posiadała pokoje gościnne Piris zatrzymał pojazd przed Jednym z takich domów i wraz z Chlo i małym Mahilikiem doznał serdecznego przyjęcia. Wyznaczyli sobie spotkanie nazajutrz rano. Gaynes i Lone oddalili się, podążając ku centrum Gaelty, by tam szukać schronienia. Nie uszli daleko. Girlandy świateł wokół jednego z domów na skalnym tarasie przyciągnęły Ich jak płomień świecy przyciąga ćmę. Światła i śpiewy, odgłosy muzyki...
Lone zapukała i natychmiast im otworzono. Na progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach. W jego oczach migotały jeszcze wesołe iskierki; przed chwilą śmiał się jak ci za jego plecami, których śmiech rozbrzmiewał na tle muzyki. Sala była obszerna, zdobiły ją papierowe kwiaty i błyskotki. Tłoczyło się tu około dwudziestu osób, mężczyzn, kobiet i dzieci.
Do tańca przygrywało dwóch flecistów i gitarzysta, a w rytm muzyki pląsały dwie dziewczynki, nagie pod tunikami z woalu. Miały wdzięk giętkich, rozfalowanych traw, poddających się pieszczocie wiatru. Na ich drobnych piersiach, na brzuchu namalowane były liliowe arabeski i kwiaty o rozwiniętych płatkach. Spirale połyskliwych lian wspinały się po ich nogach i udach aż do bioder.
Pośrodku pokoju stało łóżko. Leżał na nim starzec, zmęczony życiem, z twarzą jakby wykutą w kruchym, bladym kamieniu.
- Urządzamy dziś święto na cześć człowieka, który ma umrzeć - powiedział stojący w drzwiach mężczyzna. - Wejdźcie.
Lone nie zdążyła się odezwać. Weszła pociągając Gaynesa za rękę. Zdezorientowany Gaynes poczuł się trochę nieswojo - ale zachęcający uśmiech Lone, mocny uścisk jej ręki sprawiły, że pozbył się nieśmiałości. Powitały ich uśmiechnięte spojrzenia.
Krótko ostrzyżony mężczyzna podprowadził Gaynesa i Lone do starca, dziewczynki nie przerwały tańca, muzyka grała, rozbrzmiewały śmiechy i głośne rozmowy.
- On nazywa się Ouvie, a ja jestem Jerda, jego najstarszy syn - wyjaśnił szczupły mężczyzna.
- Jesteśmy szczęśliwi, że możemy być przy nim, kiedy odchodzi - rzekła Lone.
- On także jest szczęśliwy - powiedział Jerda. - Słyszy i widzi.
Twarz Ouviego pokrywała sieć zmarszczek, wśród których ginęły i usta, i rozpłaszczony nos. Oczy, przeciwnie, jarzyły się wesołym, żywym płomieniem. To błyszczące spojrzenie spoczęło najpierw na Lone, potem na Gaynesie, i starzec niedostrzegalnie skinął głową, jak gdyby ich pozdrawiał albo wyrażał zadowolenie z tego spotkania. Zmarszczki poruszyły się i rozsunęły w miejscu, w którym przypuszczalnie znajdowały się usta. Powiedział głosem zdartym, załamującym się, ale całkiem wyraźnie:
- Wielu podróżnych odwiedziło ten dom. Jesteście ostatni, których widzę... i to dobrze. Macie sympatyczne twarze.
- Pan jest bardzo stary - rzekła z podziwem Lone
- Nie skończyłem jeszcze dziewięćdziesiątego dziewiątego cyklu. Cóż...
Zamilkł na chwilę. Żywe oczy zasnuły mu się jakby żalem i znów rozbłysły.
Dziewczynki przestały pląsać i zdyszane usiadły na szerokiej sofie. Muzyka zmieniła rytm, wiele par zaczęło tańczyć.
Ouvie ponownie zabrał głos, pytał Lone i Gaynesa, skąd przybyli i dokąd się udają. Opowiedzieli mu więc o krainach, które przemierzyli od momentu wyjazdu. Gaynes, gdy minęło początkowe zaskoczenie, czuł się niemal dobrze, chociaż to święto na cześć śmierci przyprawiało go o suchość w gardle... Podano im coś do picia i do jedzenia. Posilili się nie opuszczając wezgłowia umierającego, wciąż gotowi zaspokajać jego ciekawość. Po pewnym czasie Lone zapytała:
- Ouvie, co pan znajdzie tam, w zaświatach?
Starzec błysnął okiem jak ktoś, kto zamierza spłatać figla i z góry na to się cieszy. Spod warstwy zmarszczek i głębokich bruzd dobył się jego głos:
- Któż to wie? Któż to wie, dzieweczko? Za życia nigdy nie wiedziałem, z czego będzie zrobiona osnowa przyszłości... dziwne by to było, gdybym teraz nagle dowiedział się, jak tam jest, po drugiej stronie.