Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jon wiedział. Widział ich już przedtem, aczkolwiek nie ustawionych w bojowym szyku. Podczas marszu kolumna dzikich ciągnęła się długimi milami niczym jakiś ogromny robak. Nigdy nie widziało się wszystkich naraz. Teraz jednak...
– Nadchodzą – zabrzmiał czyjś ochrypły głos.
Centrum formacji dzikich tworzyły mamuty. Była ich z górą setka, a dosiadające ich olbrzymy ściskały w dłoniach drewniane młoty i wielkie kamienne topory. Za nimi biegły dalsze olbrzymy, pchające osadzony na wielkich drewnianych kołach pień drzewa o zaostrzonym w szpic końcu. Taran – pomyślał zrozpaczony Jon. Jeśli brama na dole nadal się trzymała, wystarczy kilka pocałunków tego monstrum, by zamieniła się w drzazgi. Po obu stronach grupy olbrzymów mknęła fala jeźdźców w strojach z utwardzanej skóry, którzy trzymali w rękach opalane nad ogniskiem piki, masa biegnących łuczników, setki pieszych wojowników z włóczniami, procami, maczugami i skórzanymi tarczami. Na flankach widać było kościane rydwany znad Lodowego Brzegu, które podskakiwały z klekotem na głazach i korzeniach, ciągnięte przez zaprzęgi wielkich, białych psów. Wściekłość głuszy – pomyślał Jon, słuchając pisku dud, szczekania psów, trąbienia mamutów, gwizdów i wrzasków wolnych ludzi, ryków krzyczących w starym języku olbrzymów. Łoskot ich bębnów odbijał się echem od lodu niby huk gromu.
Jon wyczuwał otaczającą go zewsząd rozpacz.
– Jest ich chyba ze sto tysięcy – zawodził Atłas. – Jak zdołamy powstrzymać taką masę?
– Mur ich powstrzyma – usłyszał własny głos Jon. Odwrócił się i powtórzył głośniej te same słowa. – Mur ich powstrzyma. Mur broni się sam. – To zapewnienie było pozbawione znaczenia, musiał jednak je wygłosić. Potrzebował go niemal równie mocno jak jego bracia. – Mance chce nas pozbawić odwagi liczebnością swych zastępów. Czy ma nas za głupich? – krzyczał, zapomniawszy o nodze. Wszyscy słuchali go z przejęciem. – Rydwany, jeźdźcy, wszyscy ci durnie z piechoty... co mogą nam zrobić, jeśli jesteśmy na górze? Czy któryś z was kiedyś widział, żeby mamut wspiął się na mur? – Wybuchnął śmiechem. Pyp, Owen i kilku innych podążyło za jego przykładem. – Wszyscy oni nic nie znaczą. Jeszcze mniej niż nasi słomiani bracia. Nie mogą nas dosięgnąć i nie mogą nam nic zrobić. Nie boimy się ich, prawda?
– NIE BOIMY! – ryknął Grenn.
– Oni są na dole, a my jesteśmy na górze – ciągnął Jon – i dopóki brama się trzyma, nie przejdą. Nie przejdą! – Wszyscy powtórzyli krzykiem jego słowa, wymachując mieczami i łukami w powietrzu, aż policzki im poczerwieniały. Jon zauważył Baryłę, który trzymał pod pachą róg. – Bracie – rozkazał mu – daj sygnał do bitwy.
Baryła uśmiechnął się szeroko, uniósł róg i zagrał dwa długie sygnały, znaczące „dzicy”. Inne rogi powtórzyły jego zew, aż wydawało się, że sam Mur zadrżał, a echo potężnych, niskich jęków zagłuszyło wszystkie inne dźwięki.
– Łucznicy – zawołał Jon, gdy rogi już wybrzmiały – celujcie tylko w tych cholernych olbrzymów pchających taran. Strzelajcie na mój rozkaz, nie wcześniej. OLBRZYMY I TARAN. Chcę, żeby strzały sypały się na nich przy każdym kroku, ale zaczekajmy, aż wejdą w ich zasięg. Każdy, kto zmarnuje strzałę, będzie musiał zleźć na dół i przynieść ją z powrotem. Słyszycie mnie?
– Słyszę – krzyknął Owen Przygłup. – Słyszę cię, lordzie Snow.
Jon roześmiał się głośno jak pijak albo szaleniec. Jego ludzie śmiali się razem z nim. Zauważył, że rydwany i jeźdźcy na skrzydłach znacznie już wyprzedzili środek linii. Dzicy nie pokonali jeszcze nawet jednej trzeciej dzielącej ich od Muru połowy mili, a ich szyk już zaczynał się rozsypywać.
– Załadujcie trebusz kruczymi stopami – rozkazał Jon. Owen, Baryła, nakierujcie katapulty na środek. Skorpiony, załadować ogniste włócznie i strzelać na mój rozkaz. – Wskazał na chłopaków z Mole’s Town. – Ty, ty i ty, bierzcie w łapy pochodnie.
Dzicy łucznicy strzelali, biegli kawałek naprzód, zatrzymywali się, ponownie strzelali i pokonywali kolejne dziesięć jardów. Było ich tak wielu, że powietrze cały czas przeszywało pełno strzał, żadna z nich jednak nie była w stanie dosięgnąć celu. To marnotrawstwo – pomyślał Jon. Daje się odczuć ich brak dyscypliny. Małe, zrobione z rogu i drewna łuki wolnych ludzi nie mogły się równać zasięgiem z wielkimi, cisowymi łukami Nocnej Straży, a do tego dzicy usiłowali trafić ludzi, którzy znajdowali się siedemset stóp wyżej od nich.
– Niech sobie strzelają – powtarzał Jon. – Czekajcie. Spokój. – Ich płaszcze łopotały na wietrze. – Wiatr wieje nam w twarz, to zmniejszy zasięg. Zaczekajmy.
Bliżej, bliżej. Dudy zawodziły, bębny grzmiały, a strzały dzikich spadały na ziemię.