Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Tu, w parku, bardzo polubił maszerowanie na czele parad. Wyglądał na twardego faceta, mimo swoich pięćdziesięciu paru lat. Miał mocarne ramiona i ślady zarostu na twarzy — Park Światowy pozwalał swoim pracownikom nosić wąsy, ale nie brody — tak gęstego, że musiał się golić dwa razy dziennie. Maluchy trochę się go bały, ale Francisco wiedział, jak z nimi postępować. Brał je na ręce, mówił coś do nich jak wielki, niedźwiedziowaty dziadek i zaraz się rozweselały. Dzieciaki bardzo lubiły bawić się czerwoną kitą z końskiego włosia na jego hełmie. Dennis zapisał sobie w myślach, żeby zaprosić go na lunch. Francisco dobrze kierował swym zespołem i zasługiwał na takie wyróżnienie.
Sięgnął po grubą kopertę, leżącą na biurku. Miał tam tekst przemówienia na powitanie
gości z Thompsona. Parkowa orkiestra następnie odegra kilka utworów, potem parada trolli i obiad w zamkowej restauracji. Spojrzał na zegarek, wstał i wyszedł na korytarz, prowadzący do zamaskowanego przejścia z „tajnymi” drzwiami na dziedziniec zamku. Architektom, którzy
projektowali tę budowlę, pozostawiono wolną rękę, i dobrze wykorzystali oni petrodolary znad Zatoki Perskiej, chociaż zamek nie był do końca autentyczny. Miał schody przeciwpożarowe, systemy gaśnicze i stalowy szkielet, a nie po prostu kamienne bloki, poustawiane jeden na drugim i spojone wapnem.
— Mike? — usłyszał za plecami i odwrócił się.
— Tak, Pete.
— Telefon. Dzwoni prezes.
Dennis zawrócił i pośpieszył do biura, ściskając w ręku tekst przemówienia.
Francisco de la Cruz — dla przyjaciół Pancho — nie był wysoki. Miał tylko metr
siedemdziesiąt wzrostu, ale za to potężną klatkę piersiową i nogi jak słupy. Ziemia się trzęsła, kiedy maszerował na sztywnych nogach; pewien historyk powiedział mu, że takim właśnie
krokiem chodzili legioniści. Jego żelazny hełm był ciężki. Czuł, jak chwieje się umocowana na nim kita. W lewej ręce niósł wielką tarczę legionisty — scutum — sięgającą mu od głowy do kostek. Była wykonana z laminowanego drewna, okuta metalem i miała ciężki, ozdobny guz z żelaza na środku wizerunku Meduzy. Rzymianie, o czym przekonał się już dawno, musieli być twardymi żołnierzami, skoro szli do bitwy w tak ciężkim rynsztunku. W sumie prawie trzydzieści kilo, razem z racją żywności i menażką — tyle samo Francisco nosił na ćwiczeniach w wojsku.
Park postarał się, żeby wyposażenie legionistów było jak najwierniejszą repliką oryginalnego sprzętu, choć metal był na pewno lepszej jakości niż ten, który powstawał w kuźniach Cesarstwa Rzymskiego. Sześciu małych chłopców ustawiło się za nim, naśladując sztywny krok Francisco.
De la Cruz bardzo to lubił. Jego synowie byli w wojsku hiszpańskim, idąc śladami ojca, tak jak teraz ci francuscy chłopcy. Dla Francisco de la Cruz świat był absolutnie w porządku.
* * *
Zaledwie kilka metrów dalej do naprawy świata szykowali się Jean-Paul, Renè i Esteban,
ten ostatni z pękiem balonów, przywiązanych do nadgarstka. Właśnie przed chwilą sprzedał
jeden z tych baloników. Pozostali, wszyscy w białych kapeluszach Parku Światowego,
przesuwali się w tłumie na z góry upatrzone pozycje. Żaden z terrorystów nie ubrał się w koszulkę z logo Thompsona, chociaż nietrudno byłoby ją zdobyć. Zamiast tego mieli na sobie czarne koszule Parku Światowego, kontrastujące z białymi kapeluszami i wszyscy z wyjątkiem Andrè i Estebana nieśli plecaki, podobnie jak wielu innych gości.
Trolle ustawiły wszystkich na miejscach o kilka minut za wcześnie. Dorośli żartowali
między sobą, a dzieci rozglądały się, machały rękami i śmiały się radośnie. Niektóre biegały dookoła dorosłych, bawiąc się w tłumie w chowanego. Ta radosna beztroska miała się wkrótce skończyć... Esteban zobaczył dwójkę dzieci na wózkach inwalidzkich. Nie należały do grupy
Thompsona. Miały specjalne plakietki, ale nie były ubrane w czerwone koszulki.