Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
40 r., wiosna
35
Śnieg
Bóg jest śniegiem, on ziemię połączy
z niebem na kształt liści milczących,
które z drzewa ostatecznych zamilczeń
szczerzą oczy – pół-boskie, pół-wilcze.
Bo tak świecić jak on – ciemnością,
tworzyć razem błądzenie i kościół –
jest nie znane. Tylko ci, co najdalej –
w kręgach białych jego twarz poznali.
*
Jesteś w śniegu, a śnieg oburącz
ogarnąwszy – co w nim zobaczysz,
dotykalne spadnie ciała kulą
i żywymi oczami zapłacze.
Ty w nim ręki skinieniem drążąc,
różowawe ciała kobiet wywołasz,
róg danieli, ptaki jak mosiądz
szybujące w gotyckich kościołach.
I pomników zamyślenie wieczne,
kanonierów o lawety wspartych,
których dawno śnieg wchłonął i przestrzeń,
pokolenia idące, a martwe;
a gdy urny ziemi zadymią,
będą śniegiem bez legend i imion.
*
Taki w blasku niby, a w ciemności
stojąc, płynąc – nie znasz odległości,
bo, co w tobie – za tobą dąży,
co najdalej – to łoża drąży,
w głąb spojrzenia, a ziemia w tobie
mrze w kolebce, zaczyna się w grobie.
Ziemię pocznij – odpowie obłokiem,
pocznij śniegiem – ziemią odpowie.
Więc ty w gwieździe się pocznij wysokiej,
przyjdź człowiekiem i sznurami owiec,
przejdź morzami jak syn człowieczy,
zgiń piorunem i wrzawą mieczy. —
– Wieczny będziesz – czy się zmienisz w słowo,
czy w grobowce, czy w zielony owoc.
36
K u l i g
Tobie cóż jeszcze? Sań ptaszęcy trzepot
z miast kamiennych nawet wyfrunie,
bo wiosłując ramionami przez niebo
zaczniesz w ciszy, skończysz w piorunie.
Może ptaki, nie liście,
może sen,
może dzieci puszyste
jak len;
poprzez kręgi śniegowe prą
w puklach blasku,
w zamęcie rąk.
To w mamutów galopie,
w nagłych łyskach ich kłów,
w lustrach zbudzić się przyjdzie czy w grobie,
na łów gwiazd pędząc, miły, na gwiazd łów.
Noce, dnie obok sanny prą,
jędrne słońca i komet bąk;
to w zdumienia, to w cienie snów,
na łów gwiazd, towarzyszu, na łów.
*
My, czy w gospodzie na dróg zakręgu,
czy w ciemności staniemy na koniec?
Przeżegnamy się drzewem? czy ręką?
Staną gwiazdy parując jak konie.
I rozżarzą się polana w kominie –
błękitnawe, purpurowe kolumny,
a ten komin – wielki jak niebo,
a te drwa jak płonące trumny –
będą z wolna jak róże złote
przekwitały, rozwijały płomienie,
aż się staną jak niegdyś – potem,
ludzką krwią i ludzkim kamieniem.
*
I w szkielety czarne zapatrzeni
powrócimy z powrotem do ziemi.
Tylko śnieg, co jest Bóg i rzeczy płynność,
co n a d ciszę i nad krew niewinną,
37
elementy spopielało połączy
z niebem – na kształt liści milczących.
dn. 8. XII. 41 r.
38
Legenda
I
Srebrny dwór stał, a sen nadymał
puch jego rzeźb spokojnych i białych jak zima.
Nocą czernił szczeliny i układał z głazów
wiele przeobrażonych jak duchy obrazów,
wiele snów, które zwinnie uskrzydlone biegły i
tak się w noc zmieniały w jelenie ścian cegły,
rzeźby w białe owady, co świszcząc leciały,
powietrze w morze, a kolumny w skały,
tak przemieniała noc, a w dzień o świcie
każdy pielgrzym oglądał jakby sen w granicie
kuty. Tak lotny zamek był jak pióra
z lotek ptasich, a mocny jak piorunów góra.
II
A mieszkał w nim nie człowiek – ten, którego baśnie
zwą cesarzem, a żywe opowieści – Bogiem,
i choć nikt go nie widział, każdy mógł wyjaśnić
z mieszkańców tej krainy pod zamkiem, że ogień
albo skrzydło jest jemu podobne, a inni
nazywali go burzą w jakimś gromów hymnie,
a inni: snów doznaniem, inni nieistnieniem
albo karą i sądem, albo zapomnieniem.
I każdy widział Pana, każdy na przysiędze
mógł głowę kłaść pod topór jak rękę na księdze,
i każdy widział Pana i znał go nie lepiej
niż byle gwiazdę, choć go co dzień w chlebie
pożywał i wykrawał znak na nim, krzyż albo
półksiężyc, albo herby. Nieświadomą chwalbą
pożywał go i nie znał, a powiadał wiele,
i tak byli ci wszyscy jakoby chrzciciele,
którzy chrzcząc w imię swoje, nazywali rzeczy
imieniem smutnym jak każde człowiecze.
III
C h ó r :
A nie nazwę ja brzegu ni zamku,
a nie nazwę wołania, co we mnie,
bo za chmurą jest chmura, a za nią
szeleszczący rozwija się wszechświat,
39
za nim chmura, a za nim wołanie,
za nim jeszcze się warstwa rozwija
i co nazwę, to chmura wymija,
a co wezwę, to jeszcze znaczenie,
które imion ni słowa nie znaczy,
które jest jak majestat przebaczeń.
I nie nazwę. Za chmurą znów chmura,
za nią sen, ni to śpiew, ni to pióra,
i nie nazwę ja brzegu ni zamku,
nim się drogi poza mną nie zamkną.
IV
A miał Pan synów trzech – jak to bywa
w baśniach – każdy się człowiek nazywał,
każdy imię to samo nosił.
I zawołał Pan synów trzech – jak to bywa
w baśniach – i rzekł: „Ja nazywać
ani imion nie będę wam głosił.
Poślę was – jak to [w] baśni, w legendzie —
w ziemię, w morza żelazne i wszędzie,
gdzie się kształt staje twardy. Na ziemi
każdy w imię się swoje zamieni".
V
I schodzili powoli, a gwiazdy szumiały
deszczami krwi zielonej, ulewami chwały
i czuł każdy, jak w korze, gdy drzewo się wzniesie,
że jest sam, choć jak drzewo w lesie.
I czuł każdy poczynanie się mitu
i żelaza, i złota, granitu,
i choć z zamku, co z piór się zdawał,
każdy czuł, jak się ziemią stawał,
jak mu cień rośnie w stopach i wola,
jak wyrasta rośliną na polach,
jak mu morze nazywa się matką,
jak uściśnie powierzchnię gładką
i odbije dojrzałego syna,
dla którego jest ciała – przyczyna.
I nim się stali dopełnieniem ruchu,
zapomnieli ust i ojca stów,
i tak byli trzygłos ducha,
który nagi wybiega na łów.
I tak byli. Tak poszli, poznali,
tak się w czynie jak w dzbanie ustali,