Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Obszedłem go ostrożnym łukiem i chciałem iść dalej, na górę, kiedy nagle człowieczek powiedział:
— Niech pan tam nie idzie, Dymitrze Aleksiejewiczu...
Stanąłem i spojrzałem na niego. To był Głuchow.
Wstał, podniósł swój kapelusz, z trudem wyprostował plecy, trzymając się za krzyż i wtedy zobaczyłem, że twarz ma wymazaną czymś czarnym — błotem, a może sadzą — maleńkie usta mocno zaciśnięte, jakby go coś bardzo bolało, śmieszne okulary siedzą krzywo. Poprawił okulary i powiedział, ledwie poruszając wargami:
— Jeszcze jedna teczka. Biała. Jeszcze jedna kapitulacja.
Milczałem. Głuchow słabo uderzył kapeluszem o kolano, jakby wytrząsając kurz, następnie zaczął go czyścić rękawem. Też milczał, ale nie odchodził. Czekałem, co mi jeszcze powie.
— Wie pan — odezwał się w końcu — kapitulacja zawsze jest nieprzyjemna. W poprzednim stuleciu podobno ludzie strzelali sobie w łeb, byle nie kapitulować. Nie dlatego, że bali się tortur albo obozu koncentracyjnego, i nie z obawy, że zaczną sypać na torturach, po prostu było im wstyd.
— W naszych czasach to się również zdarzało — powiedziałem. — I wcale nie tak rzadko.
— Tak, oczywiście — łatwo zgodził się Głuchow. — Oczywiście. Przecież człowiekowi musi być bardzo nieprzyjemnie, kiedy nagle zdaje sobie sprawę, że jest zupełnie inny, niż sobie zawsze wyobrażał. Wciąż chce pozostać taki, jaki był przez całe życie, a to jest niemożliwe, jeśli kapitulujesz. No i wtedy musi... Ale różnica jednak jest. W naszym stuleciu strzelają sobie w łeb ze wstydu przed innymi, przed społeczeństwem, przed przyjaciółmi... A w zeszłym stuleciu strzelali do siebie, ponieważ było im wstyd przed sobą. Rozumie pan, w naszych czasach nie wiadomo dlaczego panuje pogląd, że sam ze sobą człowiek się zawsze dogada. Pewnie zresztą tak jest rzeczywiście. Nie wiem, na czym to polega. Nie wiem, co się stało. Może dlatego, że świat stał się bardziej skomplikowany? Może dlatego, że teraz oprócz takich pojęć jak honor i godność istnieje jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które mogą służyć do samoutwierdzenia...
Spojrzał na mnie wyczekująco, a ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem:
— Nie wiem. Być może.
— Ja także nie wiem — powiedział. — Wydawałoby się, doświadczony kapitulant, ileż czasu już o tym myślę, tylko o tym i o niczym innym, ile niezbitych argumentów znalazłem... I niby się już uspokoiłem, przekonałem sam siebie i nagle znowu się odzywa... Oczywiście dwudziesty wiek, dziewiętnasty wiek — jest przecież różnica. Ale rany zawsze zostają ranami. Goją się, zabliźniają, i człowiek już właściwie o nich zapomniał, a potem zmienia się pogoda i przypominają o sobie. Tak zawsze było, we wszystkich stuleciach.
— Ja rozumiem — powiedziałem. — Ja wszystko rozumiem. Ale przecież są rany i rany. Czasem bardziej bolą te cudze...
— Ależ na Boga! — wyszeptał Głuchow. — Ja w ogóle nie o tym... Gdzieżbym się ośmielił... Ja tylko tak sobie mówię. Proszę nie myśleć w żadnym wypadku, że ja pana powstrzymuję, że coś panu radzę... kto jak kto, ale ja... Wie pan, wciąż myślę... tacy jak my — co to właściwie takiego? Czy rzeczywiście tak dobrze nas wychowała epoka i ojczyzna, czy też przeciwnie — my — to atawizm, troglodyci? Dlaczego tak się męczymy? Nie mogę tego zrozumieć.
Milczałem. Głuchow niepewnym, ospałym ruchem wsadził na głowę swój zabawny kapelusz i powiedział:
— No cóż, żegnam pana, Dymitrze Aleksiejewiczu. Zapewne już nigdy więcej się nie spotkamy, ale tak czy inaczej miło mi było pana poznać... I herbatę pan świetnie zaparza...
Kiwnął mi głową i zaczął schodzić na dół.
— Przecież może pan ściągnąć windę — powiedziałem do jego pleców.
Nie odwrócił się i nie odpowiedział. Stałem i słuchałem, jak człapie po stopniach, schodząc wciąż niżej i niżej, słuchałem do chwili, kiedy gdzieś daleko w dole zaskrzypiały otwierane drzwi. Potem drzwi trzasnęły i znowu zapadła cisza.
Poprawiłem pod pachą teczkę, minąłem ostatni podest i trzymając się poręczy sforsowałem ostatnie stopnie. Pod drzwiami Wieczerowskiego przystanąłem na chwilę, nadsłuchując. Ktoś tam był. Mamrotały jakieś głosy. Nieznajome. Pewnie powinienem zawrócić i przyjść później, ale nie miałem na to siły. Trzeba było z tym skończyć. I to skończyć natychmiast.
Nacisnąłem dzwonek. Głosy nadal mamrotały. Odczekałem, znowu nacisnąłem dzwonek i nie odejmowałem palca tak długo, aż usłyszałem kroki i głos Wieczerowskiego zapytał:
— Kto tam?
Nie wiadomo dlaczego wcale się nie zdziwiłem, chociaż Wieczerowski zawsze otwierał drzwi wszystkim na świecie, o nic nie pytając. Jak ja. Jak wszyscy moi znajomi.
— To ja. Otwórz.
— Poczekaj — odparł Wieczerowski i na jakiś czas wszystko ucichło.
Teraz już nawet tych głosów nie było słychać, tylko gdzieś daleko w dole ktoś łomotał klapą zsypu. Przypomniałem sobie, że Głuchow powiedział mi, żebym tu teraz nie szedł. „Niech pan tam nie idzie, Wormold. Chcą pana otruć”. Skąd to? Coś bardzo znajomego... Dobra, Bóg z nim. A ja nie mam już dokąd iść. Ani czasu. Za drzwiami znowu usłyszałem kroki, szczęknął zamek i drzwi się otworzyły.
Mimo woli cofnąłem się i zrobiłem krok do tyłu. Takiego Wieczerowskiego nie widziałem jeszcze nigdy.
— Wejdź — powiedział ochrypłym głosem i odsunął się na bok, robiąc mi przejście...
Rozdział 11
21.
...A więc jednak przyniosłeś — powiedział Wieczerowski.
— Bobek — powiedziałem i położyłem teczkę na brzegu biurka. Wieczerowski skinął głową i brudną dłonią rozmazał sadze po brudnym policzku.
— Oczekiwałem tego — powiedział. — Co prawda, nie tak szybko.
— Czy jest tu ktoś? — zapytałem.