Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie wiem, czego się spodziewał w zamian za swoje małżeństwo, ale najwidoczniej zupełna swoboda kradzenia, popełniania nadużyć i przywłaszczania sobie od lat towarów Spółki Handlowej Steina w sposób dla siebie najwygodniejszy (Stein dostarczał bez zawodu towarów do Patusanu tak długo, póki kapitanowie jego statków mogli tam dotrzeć) nie wydawała się Corneliusowi należytym równoważnikiem ofiar z jego szacownego nazwiska. Jim byłby z rozkoszą go zbił na kwaśne jabłko, ale z drugiej strony, owe sceny były czymś tak przykrym i ohydnym, że idąc za pierwszym odruchem, usuwał się poza obręb głosu, aby oszczędzić wstydu dziewczynie. Wychodziła z takiej sceny wzburzona, niema, przyciskając niekiedy ręce do piersi, z kamienną, zrozpaczoną twarzą. Wówczas Jim przybliżał się i zgnębiony próbował do niej przemówić. - No - spokojnie - naprawdę - po co tak... może pani spróbuje teraz coś zjeść - albo też okazywał jej współczucie w jakiś inny sposób.
Cornelius wślizgiwał się ustawicznie to tymi, to owymi drzwiami i myszkował po werandzie, niemy jak ryba, rzucając spode łba wrogie, podejrzliwe spojrzenia. - Mogę z tym skończyć - powiedział raz Jim do niej. - Jedno pani słowo. - I czy wiecie co ona na to? - Odparła, Jim powtórzył z przejęciem, że gdyby nie miała pewności, że Cornelius jest sam bardzo nieszczęśliwy, znalazłaby odwagę, aby go zabić własnymi rękami. - Coś podobnego! Ta biedna dziewczyna, prawie dziecko, doprowadzona do tego, żeby tak mówić! - wykrzyknął ze zgrozą. Wydawało się niepodobieństwem uchronić ją nie tylko przed tym podłym łotrem, ale i przed nią samą! To nie to, że się tak nad nią litował, twierdził Jim; to było coś więcej niż litość; zdawało mu się, że coś miał na sumieniu, kiedy patrzył na jej życie.
Opuścić dom wyglądałoby na niegodziwą dezercję. Zrozumiał w końcu, że nie może się spodziewać niczego po dłuższym pobycie, ani rachunków, ani pieniędzy, ani jakichkolwiek wyjaśnień, ale mimo to pozostawał, rozjątrzając Corneliusa do granic, nie powiem szaleństwa, ale prawie odwagi. A tymczasem czuł, że przeróżne niebezpieczeństwa gromadzą się skrycie wkoło niego. Doramin posyłał dwa razy zaufanego sługę, aby mu powiedzieć z naciskiem, że nic nie może zrobić dla jego bezpieczeństwa, póki Jim nie przeprawi się z powrotem przez rzekę i nie zamieszka wśród Bugisów jak przedtem. Ludzie najróżniejszego autoramentu odwiedzali Jima głuchą nocą, aby wyjawić mu spiski knute na jego życie. Chciano go otruć.
Chciano go zasztyletować w łaźni. Przygotowywano się do zabicia go z łódki na rzece. Każdy z donosicieli twierdził, że jest mu bardzo życzliwy. To wystarczyło, mówił Jim, aby pozbawić człowieka spokoju raz na zawsze.
Zamachy tego rodzaju były najzupełniej możliwe, a nawet prawdopodobne, ale kłamliwe ostrzeżenia dawały Jimowi tylko poczucie groźnych spisków, knutych w mroku ze wszystkich stron. Trudno obmyślić coś bardziej skutecznego dla wyprowadzenia z równowagi najsilniejszych nerwów. Wreszcie pewnej nocy sam Cornelius, odgrywając komedię wielkiego niepokoju i tajemniczości, wyjawił Jimowi pewien projekt w słowach obleśnych i uroczystych, projekt następujący: on, Cornelius, podejmuje się za sto dolarów, nawet za osiemdziesiąt, powiedzmy: osiemdziesiąt, dostarczyć zaufanego człowieka, który przemyci Jima bezpiecznie z Patusanu. Nie ma już teraz innej rady, jeśli Jim dba choć trochę o życie. Cóż to jest osiemdziesiąt dolarów? Drobnostka. Sumka bardzo nieznaczna. A tymczasem Cornelius, który musi pozostać tu na miejscu, dosłownie wyzywa śmierć tym dowodem przywiązania do młodego przyjaciela pana Steina. Bardzo trudno było Jimowi znieść widok nikczemnych min, które Cornelius stroił; targał się za włosy, bił w piersi, kiwał się z rękami przyciśniętymi do brzucha i nawet udawał, że roni łzy.
„Pańska krew spadnie na pana własną głowę” - skrzeknął wreszcie i wybiegł.
Ciekawe, do jakiego stopnia Cornelius był szczery odgrywając tę scenę. Jim wyznał mi, że nie zmrużył oka po wyjściu tego ananasa. Leżał na wznak na cienkich matach rozpostartych na bambusowej podłodze, usiłując na próżno rozróżnić gołe krokwie i przysłuchując się szelestom w podartej strzesze.
Gwiazda zamigotała nagle przez dziurę dachu. Myśli Jima goniły się jak szalone, mimo to jednak właśnie tej nocy dojrzał w jego umyśle plan, w jaki sposób pokonać Szarifa Alego. Rozważał sytuację już przedtem, każdej wolnej chwili od beznadziejnego wglądania w interesy Steina, ale sam pomysł przyszedł mu wtedy nagle do głowy; zobaczył po prostu armaty wyciągnięte na szczyt wzgórza. Leżał tak, przejęty i bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek.