Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie ukrywa ich przed samą sobą. Wyciąga w moją stronę banknoty, ale nie chcę ich przyjąć.
- Mirabelle, poczekaj aż skończę twój portret. To wariactwo.
- Nie, wariactwem byłoby czekać z zapłatą do chwili, gdy obraz będzie skończony. Jaka to różnica? W ten sposób już teraz będziesz miał pieniądze, podczas gdy ja mogę tylko trzymać je w pudełku i nic z nimi nie robić. Możesz kupić farby, dzięki którym obraz będzie lepszy. To ma o wiele więcej sensu. Przysuwa pieniądze bliżej mnie, przez cały ten czas patrzy mi prosto w oczy. Biorę pieniądze. Ma rację.
- Jeśli przyjdę na plac Furstenberg, gdzie teraz malujesz, czy będę mogła stanąć obok ciebie? Nie będę ci przeszkadzać, chcę poczuć, że malujesz, wiedzieć, że widzisz naprawdę to, co ja mogę tylko wspominać. Czy nie masz nic przeciwko temu? Ja nie, ale jak ona wyobraża sobie to przyjście? Przecież będzie musiała przejść bulwar SaintGermain, a to szeroka ulica pełna pędzących samochodów, nie jest to raczej ulica, którą powinna samotnie przekraczać niewidoma starsza pani.
- Możesz pójść razem ze mną, jeśli tylko chcesz. Pomogę ci przejść bulwar SaintGermain.
- Nie, najpierw tu posprzątam. Nie masz pojęcia, jak dobrze radzę sobie w mieście. W Paryżu potrafię dotrzeć wszędzie, gdzie tylko chcę. Na bulwarze słucham ludzkich kroków. Kiedy ludzie ruszają na drugą stronę, idę wraz z nimi. Poza tym zawsze znajdzie się ktoś, kto poda ramię starszej pani w czerwonym kostiumie z białą laską. Czasami widzę siebie w ich myślach. Oczywiście, bulwar był zupełnie inny, kiedy widziałam go po raz ostatni, ale wiele mówią mi zapachy i dźwięki. A zatem wychodzę. Światło powinno być teraz wprost idealne. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że będę malował równocześnie dwa obrazy, a każdy wymaga kilku dni pracy. Będę potrzebował jednego płótna na poranne światło i drugiego na popołudnie. Naprawdę mam co zrobić z tym tysiącem franków, nawet jeśli chcę kupić tylko farby i płótno. * Maluję już od prawie godziny, kiedy spoglądając w bok, zauważam Mirabelle, która siedzi obok mnie na składanym stołeczku. Uśmiecha się.
- Och, teraz mnie zobaczyłeś. Siedzę tu już od pewnego czasu, ale byłeś tak bardzo zajęty patrzeniem, że nie wiedziałeś w ogóle, że tu jestem. Czasami jeśli patrzy się nazbyt uważnie, można nawet oślepnąć. Czyż to nie interesujące? Zabieram się właśnie do malowania świetlnych kuł stojących na środku placu. Przysiągłbym, że każda z nich ma nieco odmienny kolor od pozostałych. Jeśli nie przyglądać się im zbyt uważnie, można pomyśleć, że wszystkie są białe, jednak ich biel ma różne odcienie - od błękitu, poprzez zieleń i żółć, aż do fioletu. Nie dostrzegłem tego do chwili, kiedy zacząłem je malować. Próbuję wyjaśnić to Mirabelle. Przymyka oczy, jak gdyby chciała przywołać obrazy ze swej pamięci. Milczymy przez chwilę.
- Jacques, czy będę ci przeszkadzać, jeśli opowiem o tym, co widzę w mojej pamięci, wsłuchując się w szmer wiatru pośród drzew, czując zapachy ulicy, farby, ciebie, co pamiętam z czasów, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką?
- Nie, z przyjemnością tego posłucham, Mirabelle.
- W moich najdawniejszych wspomnieniach plac jest ogromnym pokojem, tak jakby wcale nie znajdował się na wolnym powietrzu. Gałęzie drzew tworzyły jak gdyby parasol. Po obu stronach lamp ustawione były ławki, siadywałam na nich i wpatrywałam się w lampę, przechylałam głowę w tył i w przód, patrząc, jak przesuwa się moje odbicie. Ściany były wtedy szare, błękitno-szare, fioletowe, brązowo-szare, a kiedy padało na nie słońce, wydawały się promieniować wewnętrznym światłem, białym jak niebo pomiędzy liśćmi drzew. Teraz rozumiem, że mury pomalowane były na biało, żółto i w jasnych odcieniach brązu. Musiały być piękne, ale nie takie pozostały w mojej pamięci. Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że ulica prowadząca do rue Jacob jest bardzo długa. Jeździłyśmy po niej na wrotkach przymocowanych do butów, bawiłyśmy się obręczą. Wtedy było niewiele samochodów, więcej koni. Tylko część nawierzchni była gładka, reszta wybrukowana kocimi łbami. Na rue Cardinale w ogóle nie było bruku. Okna były otwarte, na zawsze pozostaną otwarte w mojej pamięci, stały w nich kwiaty, na sznurkach wisiało pranie jak motyle na tle zieleni. Niekiedy na drzewach pojawiały się purpurowe kwiaty, kiedy opadały, zbierałyśmy je w spódniczki i obsypywałyśmy się ich płatkami. To były cudowne czasy. Urywa, nadal ma przymknięte oczy. Wniosła w to, co widzę przed sobą, tak niezwykłą świeżość, wizję jak ze snu. Dostrzegam nagle, że włączam jej uczucia do swojego obrazu. Wybieram pomiędzy tym, co sam widzę, tym, co widzi mój umysł, selektywnym widzeniem malarza i wizją, jaka powstała w umyśle Mirabelle. Podobnie jak stało się z gołębiami nad SaintGermaindesPres, latam w jej marzeniach, maluję jej pragnienia. Mirabelle opowiada dalej, wydobywa z zakamarków pamięci wspomnienia, które przechowywała, pieściła przez wszystkie te lata, mówi o tym, co minęło, ale co wydaje mi się o wiele bardziej rzeczywiste niż to, co widzę przed sobą. Wydaje mi się nagle, że sam zaczynam ślepnąć, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że zapada już zmrok. Nie mam pojęcia, która jest godzina, ale obraz jest prawie skończony. Nigdy nie wierzyłem, że mogę tak wiele zrobić w jeden dzień. A to, co dzisiaj namalowałem, jest dobre, oddaje moje uczucia wobec Paryża, wobec Mirabelle, i na przeróżne sposoby to, co czuła wobec Paryża jako mała dziewczynka i co czuje teraz jako stara niewidoma kobieta. Składam sztalugi. Mirabelle przyniosła trochę ziarna dla gołębi. Wiele ptaków ze stada gnieżdżącego się na SaintGermaindesPres przylatuje na plac, aby zbierać resztki jedzenia pozostawione przez turystów i innych przechodniów. Złożywszy sztalugi, opieram je o ścianę obok Mirabelle. Ma wspaniały składany stołeczek, żałuję, że sam nie mam podobnego, czasami plecy mnie bolą od wielogodzinnego stania. Mirabelle obraca się ku mnie.