Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Tak. — Jevy dopiÅ‚ kawÄ™. — Czasami myÅ›lÄ™, że Pantanal jest zbyt duży,
żeby go zniszczyli.
Minęli wąski dopływ. Jego wody powiększały wysokość Paragwaju. Małe
stadko jeleni, obojętne na hałas dochodzący z rzeki, brodziło w wodzie, skubiąc zielone pnącza. Siedem dorodnych zwierząt, w tym dwie cielne łanie.
— Kilka godzin stÄ…d znajduje siÄ™ faktoria — powiedziaÅ‚ Jevy, wstajÄ…c z miejsca. — BÄ™dziemy tam przed zmrokiem.
— Co bÄ™dziemy kupować?
— Chyba nic. WÅ‚aÅ›ciciel, Fernando, wie o wszystkim, co siÄ™ dzieje na rzece.
Może słyszał coś o misjonarzach.
Jevy wylał resztę kawy do rzeki i rozprostował ramiona.
— Czasem ma do sprzedania piwo. Cerveja.
Nate nie odrywał wzroku od wody.
— SadzÄ™, że nie powinniÅ›my go kupować — stwierdziÅ‚ Jevy na odchodnym.
Ja też, pomyślał Nate. Opróżnił kubek, wyssawszy słodkie fusy.
Zimna, brązowa butelka, może antartica albo brahma, dwa rodzaje, które wy-
próbował w Brazylii. Doskonałe piwo. Jego najbardziej ulubionym miejscem był
bar obok college’u w Georgetown, ze stu dwudziestu gatunkami zagranicznego
piwa. Wypróbował wszystkie. Koszami serwowali tam prażone orzeszki i można
było rzucać łupinki na podłogę. Kiedy jego kumple ze studiów pojawili się w tym mieście, zawsze się spotykali w barze i gawędzili o dawnych czasach. Piwo by-
ło lodowate, dziewczyny młode i swobodne, a orzeszki gorące i słone; łupiny na podłodze chrzęściły pod stopami. Ten bar trwał od zawsze i czy to na odwyku, czy w okresie trzeźwości, Nate najbardziej tęsknił za nim.
Zaczął się pocić, chociaż słońce schowało się za chmurami i wiała chłod-
na bryza. Wtulił się w hamak i modlił o sen, głęboki sen, który pogrążyłby go w ciemnościach nocy. Pocił się coraz bardziej, aż w końcu koszulka przemokła do suchej nitki. Zabrał się do książki o brazylijskich Indianach. Wkrótce znów spróbował zasnąć.
Nie spał, kiedy wyłączono silnik, a łódź przybiła do brzegu. Usłyszał jakieś 135
głosy, a potem delikatne uderzenie, kiedy przycumowali do pomostu faktorii. Powoli zsunął się z hamaka i usiadł przy burcie.
Był to rodzaj wiejskiego sklepu, zbudowanego na palach: niewielki budynek,
wykonany z nie pomalowanych, drewnianych płyt, z dachem pokrytym cynkowa-
ną blachą i wąskim wejściem, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, stała grupka miejscowych, paląc papierosy i popijając herbatę. Za sklepem widać było ma-
łą rzeczkę, która niknęła gdzieś w Pantanalu. Do jednej ze ścian przymocowano duży zbiornik z paliwem.
Lichy pomost wchodził w rzekę. Służył do cumowania łodzi. Jevy i Welly
bardzo powoli, z uwagi na silny prÄ…d, przybili do tego prowizorycznego molo.
Pod drzwiami zamienili kilka słów z pantaneiros i weszli do środka.
Nate przyrzekł sobie wcześniej, że pozostanie na łodzi. Przeszedł na drugą
stronę pokładu, usiadł na przeciwległej burcie, zwiesił ręce i nogi przez barierkę i przyglądał się rzece. Zostanie na tym pokładzie, na tej burcie, z rękami i nogami zwisającymi z relingu. Najzimniejsze piwo na świecie nie odciągnie go od tego miejsca.
Nauczył się już, że w Brazylii nie istnieje coś takiego jak krótka wizyta. Szczególnie na rzece, gdzie odwiedziny są rzadkością. Jevy kupił trzydzieści galonów ropy, aby uzupełnić to, co przepadło podczas burzy. Silnik ruszył.
— Fernando mówi, że jest jakaÅ› misjonarka. Pracuje z Indianami. — Jevy
podał Nate’owi butelkę zimnej wody. Znów płynęli.
— Gdzie?
— Nie jest pewien. Na północy sÄ… jakieÅ› osady, przy granicy z BoliwiÄ…. Ale
Indianie nie pływają tą rzeką, więc Fernando niewiele o nich wie.
— Jak daleko jest do najbliższej osady?
— PowinniÅ›my tam być jutro rano. Ale nie dopÅ‚yniemy tÄ… Å‚odziÄ…. Musimy
skorzystać z małej.
— Fajnie.
— PamiÄ™tasz Marca, tego rolnika, któremu zabiliÅ›my samolotem krowÄ™?
— No pewnie. MiaÅ‚ trzech maÅ‚ych chÅ‚opców.
— Tak. ByÅ‚ tam wczoraj — powiedziaÅ‚ Jevy, wskazujÄ…c znikajÄ…cy za zakolem
sklep. — PrzypÅ‚ywa raz na miesiÄ…c.
— ChÅ‚opcy też z nim byli?
— Nie. To zbyt niebezpieczne.
Jaki ten świat mały! Nate miał nadzieję, że chłopcy wydali pieniądze, które im dał w prezencie. Patrzył na faktorię, póki nie zniknęła z pola wiszenia.
Może w drodze powrotnej będzie w na tyle dobrej formie, żeby się tam za-
trzymać i kupić jedno zimne piwko. No, ze dwa, żeby uczcić zakończoną suk-
cesem podróż. Ponownie wpełzł na hamak i sklął się za wewnętrzną słabość. Na gigantycznym bagiennym pustkowiu zbliżał się do alkoholu i przez kilka godzin jego myśli zajęte były tylko tym: oczekiwanie, strach, pot i poszukiwanie sposobu 136
na wypicie jakiegoś drinka. Potem okazja oddaliła się, ucieczka nie była jednak wynikiem jego silnej woli i w rezultacie znów snuł marzenia o romansie z alkoholem. Kilka drinków zrobiłoby mu dobrze, ponieważ przestałby marzyć. To jego ulubione kłamstwo.
Był tylko alkoholikiem. Można go było umieszczać w eleganckich klinikach
rehabilitacyjnych za tysiące dolców dziennie, a on i tak pozostał nałogowcem.
Można go było wysyłać na spotkania klubu AA we wtorkowe wieczory w podzie-
miach kościoła, a on i tak pozostał zwyczajnym pijakiem.