Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Amber zasiadła, skulona, w fotelu kapitana, markotnie obserwując zgromadzone awatary. Pierre wciąż unika jej przy każdej okazji poza oficjalnymi audiencjami, a adwokat-rekin i jego ukochana hydra nie byli zaproszeni, poza nimi jednak jest tutaj większość ludzi. Na warstwach wirtualizacyjnych Wędrownego cyrku uruchomiono trzydzieści sześć transferów osobowości, soft wykopiowany z ciał, które tam, w domu, w większości spokojnie sobie żyją. Spory tłumek – ale w tłumie też można odczuwać samotność, nawet jeśli się nim rządzi. A zwłaszcza gdy martwisz się długiem, choć jesteś miliarderką, beneficjentką największego ludzkiego funduszu opartego na wycenie reputacji. Strój Amber – czarne legginsy, czarny sweter – jest równie mroczny, jak jej nastrój.
– Gryziesz się czymś. – Na oparciu fotela obok pojawia się dłoń.
Amber rozgląda się i kiwa głową na przywitanie.
– Tia. Usiądź sobie. Nie byłeś na audiencji?
Chudy, śniady mężczyzna z krótko przyciętą bródką i głęboko pobrużdżonym czołem wślizguje się na siedzenie obok.
– Była obca mojemu dziedzictwu kulturalnemu – wyjaśnia ostrożnie – chociaż sama sytuacja nie jest mi do końca nieznana. – Przelotny uśmiech grozi rozlaniem się po jego kamiennej twarzy. – Ale obsada wydała mi się odrobinę bulwersująca.
– Nie jestem żadną Małgorzatą de Valois, ale ta nieobsadzona rola... powiedzmy po prostu, że kostium pasuje. – Amber odchyla się w fotelu. – Wiesz, Małgorzata miała interesujące życie – rzuca z namysłem.
– Masz na myśli: zepsute i rozpasane? – ripostuje sąsiad.
– Sadeq. – Zamyka oczy. – Nie spierajmy się teraz o bezwzględne miary moralności, okej? Mamy do zrobienia wejście na orbitę, potem odnalezienie artefaktu i nawiązanie dialogu, a ja już mam dosyć. Jestem wyczerpana.
– Ach... to przepraszam. – Pochyla głowę. – Czy to wina tego młodzieńca? Czy jakoś ci uchybił?
– Niezupełnie... – Amber się waha.
Sadeq, którego zaprosiła na statek, żeby w razie, gdyby natrafili na jakichś bogów, mieć na pokładzie teologa, zajął się jej duchowym samopoczuciem, jak czymś w rodzaju hobby. Czasem uważa to za lekko obraźliwe, niekiedy jej to pochlebia, ale zawsze jest surrealistyczne. Sadeq, korzystając z kwantowych technik badawczych dostępnych dla obywateli Imperium Pierścienia, prześcignął swych kolegów w liczbie publikacji i w bezprecedensowo młodym wieku został wybrany hojatolislamem: kiedy wrócą, jego oryginał zapewne już będzie ajatollahem. Rozważnie postępuje wobec różnic kulturowych, rozumuje z nieskazitelną logiką, starannie unika zrażania jej do siebie – i nieustannie stara się kierować jej moralnym rozwojem.
– To prywatne nieporozumienie – oświadcza Amber. – Wolałabym o tym nie mówić, dopóki sobie z tym sami nie poradzimy.
– Dobrze.
Wygląda na nieusatysfakcjonowanego, ale nic w tym dziwnego. Sadeq wciąż ma na butach pył z ulicznego dzieciństwa spędzonego w przemysłowym mieście Yazd. Ona czasami zastanawia się, czy ich różnice zdań nie odzwierciedlają w miniaturze przepaści między początkiem XX i początkiem XXI wieku.
– Wróćmy zatem do spraw bieżących. Wiesz, gdzie jest ten router?
– Dowiem się za parę minut. Albo godzin. – Amber podnosi głos, jednocześnie wypączkowując parę duchów poszukiwawczych: – Borys! Masz jakiś pomysł, gdzie lecieć?
Borys niezdarnie obraca się ku niej. Ubrał się dziś w velociraptora, a one mają problemy z manewrowaniem w ciasnych wnętrzach.
– Posuńcie się trochę! – warczy niecierpliwie. Pokasłuje, co w głębi jego żylastego gardła brzmi groźnie. – Przeszukuję pamięć żagla.
Odwrotna strona cienkiej jak bańka mydlana błony żagla jest pełna maleńkich nanokomputerków, rozmieszczonych parę mikronów jeden od drugiego. Wyposażone w receptory światła, działające jak automaty komórkowe, tworzą gigantyczny detektor ze skanowaniem fazowym, coś w rodzaju siatkówki o ponad stumetrowej średnicy. Borys zasila je wzorcami opisującymi wszystko, co różni się od niezmiennego gwiazdobrazu. Niebawem ich pamięć zostanie skondensowana i wróci jako wizja poruszającego się mroku – zimnych, martwych akolitów nieudanego słońca.
– Ale gdzie on powinien być? – pyta Sadeq. – Wiesz w ogóle, czego szukamy?
– Tak. Powinniśmy znaleźć go bez problemu. Będzie wyglądał jakoś tak.
Amber celuje palcem wskazującym w rząd szklanych okien przed mostkiem. Jej sygnet rozbłyska rubinowo, za szybami, zamiast morskiego krajobrazu pojawia się coś nieopisanie dziwacznego. Nad powierzchnią złowrogiej planety wiszą w przestrzeni grona perłowych korali tworzących spiralne sznury, dyski i barwne sploty przenikające przez siebie nawzajem.
– Coś jakby rzeźba Williama Lathama wykonana z materii osobliwej, nie?
– Bardzo abstrakcyjne – odpowiada Sadeq.
– To żyje – dodaje Amber. – A kiedy odpowiednio się zbliży, będzie chciało nas zjeść.
– Co? – Sadeq prostuje się, zdumiony.
– Jak to? Nikt ci nie powiedział? – pyta Amber. – Myślałam, że uświadomiliśmy wszystkich. – Rzuca mu lśniący złotem owoc granatu.
Sadeq go łapie. Owoc wiadomości rozpływa mu się w dłoni, siedzi teraz otoczony mgiełką duchów chłonących w jego imieniu te informacje.
– Kurczę – dodaje łagodnie Amber.