Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Lunął deszcz. Statek wierzgnął niczym spłoszony koń i skoczył naprzód tak gwałtownie, że maszt się ułamał, choć liny wytrzymały. Żagiel uderzył w wodę, napełnił się i pociągnął za sobą galerę. Wielkie wiosła osunęły się w dulkach. Zakuci w łańcuchy niewolnicy krzyczeli na swych ławach. Baryłki tranu pękały i przewalały się po pokładzie, a żagiel ciągnął i nie puszczał. Pokład wzniósł się pionowo. Kolejna wielka fala uderzyła w galerę, przewróciła ją i zatopiła. Rozpaczliwe wrzaski umilkły nagle. Ryk sztormu słabł, w miarę jak niezwykły wiatr oddalał się na wschód. W sercu burzy morski ptak rozpostarł skrzydła, wznosząc się znad czarnych wód. Bezbronny, samotny, pofrunął na północ.
Pierwsze promienie słońca na wąskim paśmie piasku pod granitowymi urwiskami oświetliły ślady ptasich nóg. W pewnym momencie ślady urwały się, zastąpione ludzkimi śladami. Odciski stóp zdążały wzdłuż plaży zwężającej się między skałami a morzem. Potem i one zniknęły.
Medra zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa towarzyszącego ciągłemu przyjmowaniu obcej postaci. Był jednak wstrząśnięty po katastrofie i osłabiony długim nocnym lotem, a szara plaża doprowadziła go jedynie do stromych skał, na które nie zdołałby się wdrapać. Rzucił zaklęcie i raz jeszcze wypowiedział słowo. Już jako rybołów wzleciał na mocnych skrzydłach ponad urwisko. Potem, opętany żądzą lotu, pofrunął dalej nad krainą jeszcze spowitą w mrok. Daleko w oddali ujrzał jaśniejącą w pierwszych promieniach słońca kopułę wysokiego zielonego wzgórza.
Tam właśnie pofrunął i tam wylądował. A gdy dotknął ziemi, znów stał się człowiekiem.
Długą chwilę stał bez ruchu, oszołomiony. Miał wrażenie, że nie powrócił do swej postaci z własnej woli, lecz sprawiło to dotknięcie tej ziemi, tego wzgórza. Władała tu magia, znacznie potężniejsza niż jego własna.
Czujny, zaciekawiony rozejrzał się wokół. Na całym wzgórzu kwitł iskiernik. Jego długie płatki połyskiwały żółcią w trawie. Dzieci w Havnorze znały ów kwiat. Nazywały go iskrami z Hien, które spłonęło, gdy smok Orm Ognisty zaatakował wyspy, a Erreth-Akbe ścigał go na najdalszy zachód, aż na Selidor. Medra przypominał sobie pieśni i opowieści o bohaterach: Erreth-Akbem i innych przed nim, Akambarze, który wyparł Kargów na wschód, i Serriadhu, władcy pokoju. A także o magu Athu i Morredzie, Białym Czarnoksiężniku, umiłowanym królu. Odważni i mądrzy, stanęli przed nim, jakby wezwał ich, przywołał, choć nie wypowiedział ni słowa. Ujrzał ich. Stali w wysokiej trawie wśród kwiatów w kształcie płomyków kołyszących się w porannym wietrze.
A potem wszyscy zniknęli. Znów był sam na wzgórzu, wstrząśnięty i zadziwiony.
Widziałem władców i królów Ziemiomorza, pomyślał. I wszyscy są tylko trawą rosnącą na tym wzgórzu.
Powoli ruszył na wschodnie zbocze, jasne i ciepłe, skąpane w blasku słońca, które wyłoniło się już zza horyzontu. W jego promieniach ujrzał dachy miasta nad wychodzącą na wschód zatoką. A dalej za nimi granicę, gdzie morze styka się z niebem. Odwróciwszy się na zachód, zobaczył pola, pastwiska i drogi. Na północy wznosiły się długie zielone wzgórza. W południowym zakątku wyspy wyrastał gaj wysokich drzew. Medrze wydało się, że to forpoczta wielkiej puszczy, takiej jak Faliern na Havnorze, po chwili jednak ze zdumieniem dostrzegł za gajem pozbawione drzew wrzosowiska i pastwiska.
Stał tam długo; w końcu zszedł w dół, stąpając wśród wysokiej trawy i iskiernika. U stóp wzgórza ujrzał dróżkę wiodącą ku farmom, dobrze utrzymanym, lecz chyba opuszczonym. Szukał drogi do miasta, żadna ścieżka jednak nie wiodła na wschód. Na polach nie dostrzegł żywego ducha, choć część z nich była świeżo zaorana. Gdy mijał farmy, nie zaszczekał żaden pies. Jedynie na rozstajach stary osioł, pasący się na kamienistej łące, wysunął łeb nad drewnianym płotem, łaknąc towarzystwa. Medra, wychowany w mieście, wśród łodzi, nie znał się na farmach i zwierzętach, miał jednak wrażenie, że osioł spogląda na niego przyjaźnie. Przystanął, by pogładzić szarobrązowy kościsty pysk.
- Gdzie jestem, ośle? - spytał. - Jak mam dotrzeć do miasta?
Osioł przytulił głowę do jego dłoni i zastrzygł długim prawym uchem. Zatem Medra na rozstajach skręcił w prawo, choć zdawało mu się, że w ten sposób powróci na wzgórze. Wkrótce znalazł się wśród domów, a potem na ulicy wiodącej wprost do miasta nad zatoką.
W mieście tym panowała równie osobliwa cisza jak na farmach. Nie słyszał żadnych głosów. Nie widział twarzy. Trudno było czuć niepokój w tak na pozór zwyczajnym miasteczku w słodki, wiosenny poranek. Jednakże cisza sprawiała, że zastanawiał się, czy istotnie nie trafił do krainy spustoszonej przez zarazę, na przeklętą wyspę. Szedł dalej. Między domem a starą śliwą rozciągnięto sznur z praniem. Przypięte do niego ubrania kołysały się na ciepłym wietrze. Zza rogu, z ogrodu, wyszedł kot o białych łapach - dorodny, lśniący. Medra skręcił w brukowaną uliczkę, kiedy usłyszał głosy. Przystanął, nasłuchując. Cisza.
Poszedł dalej. Uliczka prowadziła na niewielki rynek, gdzie nie rozstawiono żadnych kramów. Zebrali się tam ludzie. Nieliczni. Nie kupowali ani nie sprzedawali. Czekali na niego. Odkąd na zielonym wzgórzu wyrastającym nad miastem ujrzał plamy światła i cienia w trawie, w jego sercu zapanował spokój. Przepełniało go wyczekiwanie niezwykłości, ale nie lęk. Teraz stanął bez ruchu, patrząc na ludzi, którzy wyszli mu na spotkanie.
Było ich troje, stary, rosły mężczyzna o szerokich barach i lśniących siwych włosach oraz dwie kobiety. Czarodziej zawsze pozna czarodzieja. Medra natychmiast się zorientował, iż kobiety obdarzone są mocą.
Uniósł zaciśniętą w pięść rękę, a potem odwrócił ją i otworzył, ukazując wnętrze dłoni.