Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
W każdej chwi-
li mógł przejść na którąkolwiek z pozornie wykluczających się stron, co wskazywało, że
zjadł zęby na pałacowej polityce. Prowadził ich przez podwórzec, potem przez szerokie,
obwieszone wspaniałymi tkaninami korytarze. W pewnej chwili wskazał jakieś drzwi.
Żołnierze wprowadzili tam Siriusa. Sami pozostali na warcie, usiłując, w kilku zaledwie,
wyglądać tak groźnie jak wielotysięczna armia.
Dworzanin prowadził Zaana dalej. Korytarz nagle rozszerzył się, przechodząc w coś,
co mogło przypominać podłużną salę i nareszcie przystanęli przed jakimiś drzwiami.
155
— Nie wiem, czy książę zechce cię przyjąć, ani kiedy. Może też zerknąć tutaj, by za-
brać pismo. Ale pamiętaj, bardzo poważnie musisz rozważyć, czy godzi ci się usiąść
— dworzanin wskazał kilka krzeseł pod ścianą. — Na całym świecie jest bardzo niewie-
le osób, które mogą siedzieć, kiedy nadchodzi Wielki Książę. — złożył coś, co przy du-
żej dozie dobrej woli, można by uznać za jakiś cień ukłonu i zniknął za bogato rzeźbio-
nymi drzwiami.
Zaan odetchnął przynajmniej na chwilę. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał
nigdzie siadać, bo nie miał pewności, czy drżące nogi pozwolą mu później wstać. Czuł
jak łomocze mu serce, nie mógł zebrać myśli. Zbierało mu się na torsje. Jeszcze chwi-
la, a normalnie wyrzyga się w kącie książęcego pałacu. Wiedział, że musi się opanować,
bo stąd przecież nie było już ucieczki. Stąd nie było drogi odwrotu. Ale w samym so-
bie nie znajdował niczego, co mogłoby mu dać oparcie. Czy zwykły człowiek, sam je-
den, może przeciwstawić się takiej potędze? Trzeba było myśleć o tym wcześniej — zga-
nił się w myślach. Nie, w ten sposób do niczego nie dojdzie... Pomyślał o Cheelosie, któ-
ry podpalił swój gród, żeby zyskać wieczną sławę. Czy on sam będzie na tyle odważ-
ny, żeby z dumą spojrzeć śmierci w oczy? Wzruszył ramionami. Kiedyś, jeszcze w świą-
tyni, czytał pamiętniki wielkiego uczonego. Uderzył go jeden fragment. Była noc, mę-
drzec leżał już w łożu, czytał coś, kiedy nagły podmuch wiatru zdmuchnął świece. Coś
musiało być w tej nocy, bo zdenerwował się bardzo, gorączkowo szukając krzesiwa. Ła-
two sobie wyobrazić ten strach, nagła ciemność, samotność w swoim domu, a krzesi-
wa jak na złość nie ma na zwykłym miejscu. Uczony jednak uspokoił się. Uspokoił się,
bo zapytał sam siebie, „a czy jak śmierć po mnie przyjdzie, to też będę poszukiwał krze-
siwa?” Ha... śmierć. Czego się bał? Bólu? Właściwie tak. Tylko bólu. Samej śmierci nie
bał się zupełnie. No... Przynajmniej nie teraz, w rzęsistym blasku świec książęcego pa-
łacu. Zbyt wiele widział, zbyt wiele czytał, by łudzić się, że życie ma jakikolwiek sens,
że śmierć ma jakikolwiek sens. Kiedyś widział, jak młody chłop poślizgnął się w zimie.
Pech chciał, że z tyłu leżał kamień. Chłop uderzył weń głową. Trzask, prask i po krzyku.
Odnieśli go do chałupy nie wiadomo po co. I tak w kilka dni później musieli go przy-
nieść z powrotem, do świątyni na pogrzeb. Był w tym jakiś sens? Kapłani mówili: „Bo-
gowie tak chcieli”. Niby czego chcieli od młodego chłopa? Zawinił coś komuś? Nie pił,
dobrze pracował, miał młodą żonę, którą kochał i którą „Bogowie kazali” mu zostawić
po to, żeby ich dziecko zdechło z głodu w rok później. Albo inny przypadek. Pamiętał
starą matkę. Często przychodziła do świątyni z córką — córką od dziecka pokrzywio-
ną tak, że ledwie mogła chodzić. Inne dzieci nie chciały się z nią bawić, szydziły z niej,
mogła tylko w samotności patrzeć na nie z daleka. Dorastała, nikt jej nie chciał. A po-
tem zapadła na jakąś chorobę, kaszlała, pluła krwią, podobno nocami wyła z bólu. Świą-
tynny medyk przyrządzał napary z ziół, które nie pomagały. Dobry był medyk, w miarę
uczciwy. Zaan pamiętał go jak przez pół dnia przygotowywał dla niej jakiś dekokt, ru-
156
chy miał coraz bardziej wolne, potem długo patrzył w okno, machnął ręką, wylał ciecz
do sracza i zaczął pić gorzałkę. Córka żyła, mimo choroby, na wiosnę, w roztopy złama-
ła na schodach świątyni obie nogi i odtąd mogła już tylko leżeć w łóżku. Rany nie go-
iły się. Dostała odleżyn. Podobno wyła, kiedy tylko budziła się z nerwowego snu. Mat-
ka mówiła jej: „Bogowie cię wybrali córko”. Do czego? Do swoich zawiłych boskich pla-
nów, które dla ludzi są tajemnicą? Może lepiej nie być wybranym? Może lepiej pić, we-
selić się, robić świństwa wszystkim, ile wlezie i zginąć gdzieś, w jakiejś bitwie, od strza-
ły, co zabija tak szybko, że się nie wie o własnej śmierci?
Zaan nie bał się śmierci. Zaan wiedział, że ani życie, ani śmierć nie mają sensu same
w sobie. Tak jak nie ma sensu fakt, że most, przez który przeszło sto tysięcy ludzi, zawa-
li się pod sto tysięcy pierwszym. Ale wiedział też, że sens nie ma wyższej instancji. Nie
tylko nie istnieje dla samego siebie, ale nie istnieje również dla wszystkich ludzi naraz.