Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.\par le\'bfy stwierdzi\'e6 dla pierwszych nier\'f3wnie wi\'eacej rozwojo-\par wych mo\'bfliwo\'9cci, ich los jest wprost uprzywilejowany...— Możemy też zapytać starego Morewa, czy znajdzie trochę czasu na przejrzenie swoich licznych tablic rodowodowych — podsunął Duratan...Biedny kler szanując Grzegorza nauki,Łowi ryby w strumykach, rzekach lub na bagnie,Gdzie do rąk się nie garną żadne grubsze sztuki...Zalakowana koperta bez żadnej pieczęci legła na jedwabnym obrusie tuż przy brzegu stołu, blisko rąk ministra...- Jakiego rodzaju anomalie? Złoża metalu?- Wprost przeciwnie...ty wprost konglomerat uniżoności i wyższości pomieszanej z pychą...Ponieważ jednak nikt nie chciał jej zabić ani też zrobić na nią donosu, sama udała się do triumwirów z oskarżeniem na siebie, a gdy i ci przeszli nad tym do...„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe”...- Przyleciałem, żeby porozmawiać o wojnie, panie prezydencie...- Ależ to sprawdzone dane, prosto od grupy NEST z Rocky Flats...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

- Tam są wszystkie okręty, a ona chce się dostać do Mallorei, prawda?
- Mogła zdecydować się na coś innego - stwierdził sta­rzec. - Wie przecież, że wyznaczono cenę na jej głowę, a Malloreanie w Rak Verkat są nimi z pewnością tak samo zaintere­sowani, jak ci z Rak Hagga. Bardzo ostrożnie przygotowała każdy etap swojej podróży. Nie myślę, żeby podejmowała jakiekolwiek ryzyko, skoro zaszła już tak daleko.
Sadi wrócił do komnaty, niosąc glinianą buteleczkę.
- Margrabino Liselle - rzekł kwaśno - czy mógłbym od­zyskać swojego węża?
- Och, bardzo cię przepraszam, Sadi. Zupełnie o niej zapo­mniałam. - Wsunęła rękę pod górną cześć sukienki i wyjęła małego, zielonego gada.
Silk wzdrygnął się, wciągając nagle powietrze.
- Nie próbowałam jej ukraść - zapewniała Sadiego. - Ale to biedactwo było takie zmarznięte.
- Oczywiście. - Wziął od niej węża.
- Chciałam ją tylko ogrzać, Sadi. Na pewno nie chciałbyś, żeby się rozchorowała, prawda?
- Wzrusza mnie pani troskliwość. - Odwrócił się i poszedł ku sypialniom z Zith owiniętą wokół nadgarstka.
Następnego ranka Garion wszedł do szopy, która przylega­ła do tylnej ściany ich domu. Osiodłał konia i pojechał ku żwirowej plaży, na której bez końca rozbijały się morskie fale. Zatrzymał się i obrzucił wzrokiem wybrzeże. Wzruszył ramio­nami i ruszył na północny wschód.
Na krańcu usianej kamieniami plaży leżało mnóstwo nanie­sionych przez wodę wyblakłych kawałków drewna. Jadąc, spoglądał na splątane stosy gałęzi i połamanych pni. Od czasu do czasu zauważał podłużny kawałek deski, niemy dowód katastrofy jakiegoś okrętu. Zaświtała mu myśl, iż statek, z którego pochodziły te gonty, mógł rozbić się nawet sto lat wcześniej w drugiej części świata.
To wszystko jest bardzo ciekawe, rzekł suchy głos w jego umyśle, ale jedziesz w niewłaściwym kierunku.
Gdzie byłeś, zapytał Garion, ściągając wierzchowcowi cugle.
Dlaczego zawsze musimy zaczynać rozmowę od tych sa­mych pytań? Odpowiedź nic by dla ciebie nie znaczyła, więc po co się tym zajmować? Zawracaj. Ślad znajduje się z drugiej strony wioski, a nie masz czasu, żeby objechać całą wyspę.
Czy Zandramas wciąż tu jest z moim synem, zapytał szybko Garion, chcąc zadać to pytanie, zanim nieuchwytny głos znowu odejdzie.
Nie, odrzekł głos. Ruszyła stąd mniej więcej tydzień temu.
- A więc nadrabiamy - powiedział na głos Garion, a na­dzieja znowu się w nim obudziła.
To chyba logiczne przypuszczenie.
Dokąd pojechała?
Do Mallorei, ale wiedziałeś już o tym, prawda?
Czy możesz być trochę dokładniejszy? Mallorea to duży kraj.
Nie rób tego, Garionie, skarcił go głos. UL powiedział, że odnalezienie syna to twoje zadanie. Mnie nie wolno zrobić tego za ciebie tak samo, jak jemu. A przy okazji, miej oko na Ce’Nedrę.
- Na Ce’Nedrę? Dlaczego?
Lecz głos już odszedł. Garion zaklął i wrócił tą samą drogą, którą tu przybył.
Mniej więcej trzy mile na południe od wioski, gdzie za­słonięta przez dwa cyple zatoczka wcinała się w ląd, Garion poczuł szarpnięcie przymocowanego na plecach miecza. Natychmiast zatrzymał wierzchowca i wyciągnął broń. Ostrze obróciło się w jego dłoni i nieomylnie wskazało w głąb wyspy.
Wjechał powoli na wzgórze, wsparłszy miecz Rivańskiego Króla na łęku siodła. Trop nie zmieniał kierunku. Przed nim leżało długie, porośnięte trawą zbocze, dalej zaś skraj wiecznie zielonego lasu. Zastanowił się przez chwilę i zdecydował, że byłoby rozsądniej wrócić i poinformować pozostałych, niż samemu jechać śladem Zandramas. Gdy zawrócił w stronę wioski, rzucił spojrzenie na płytkie wody zatoczki. Pod wodą leżał przewrócony na bok mały statek. Zbladł. Zandramas jeszcze raz wynagrodziła tych, którzy udzielili jej pomocy, zabijając ich. Spiął konia i rączym cwałem przejechał przez zamglone łąki, które leżały pomiędzy morzem a ciemnym lasem.
Zbliżało się południe, kiedy zatrzymał konia przed domem, który podarował im Vard. Zeskoczył z siodła, starając się opanować podniecenie.
- No więc? - zapytał Bełgarath, który siedział przy kom­inku z kubkiem w dłoni, gdy tylko Garion wszedł do ko­mnaty.
- Trop biegnie jakieś trzy mile stąd na południe. Siedząca przy stole Polgara spojrzała szybko znad per­gaminu, który studiowała.
- Jesteś pewien? - zapytała.
- Klejnot jest. - Rozpiął płaszcz. - Och, nasz przyjaciel złożył mi jeszcze jedną wizytę. - Poklepał się w czoło. - Powiedział mi, że Zandramas opuściła wyspę mniej więcej tydzień temu i że udaje się do Mallorei. Tylko tyle zdołałem z niego wyciągnąć. Gdzie jest Ce’Nedra? Chcę jej powiedzieć, że jesteśmy już blisko.
- Śpi - odrzekła Polgara, ostrożnie składając pergamin.
- Czy to część jednej z ksiąg, których szuka dziadek? -zapytał.
- Nie, skarbie. To przepis na zupę, którą jedliśmy wczoraj na kolację. - Zwróciła się do Belgaratha. - No więc, ojcze? Czy podejmiemy znowu trop?
Zastanawiał się, wpatrując w płomienie, które tańczyły na palenisku.
- Nie jestem pewien, Pol - rzekł wreszcie. - Sprowadzono nas na tę wyspę w jakimś konkretnym celu i nie wydaje mi się, że było nim samo odnalezienie tropu. Myślę, że powinniśmy zaczekać tu jeszcze przynajmniej jeden dzień.
- Nadrobiliśmy dużo czasu, ojcze - przypomniała mu. - Po co mamy go tracić, siedząc bezczynnie?
- Nazwij to przeczuciem, Pol. Naprawdę czuję, że powin­niśmy zaczekać tu na coś... coś bardzo ważnego.
- Myślę, że to błąd, ojcze.
- Masz do tego prawo. Nigdy nie mówiłem ci, co masz myśleć.
- Tylko co mam robić - dodała zgryźliwie.
- Do tego z kolei ja mam prawo. Obowiązkiem ojca jest być przewodnikiem dzieci. Jestem pewien, że to rozumiesz.
Drzwi otworzyły się, ukazując południowe niebo pozbawio­ne słońca. Weszli Silk i Velvet.
- Znalazłeś trop? - zapytał Drasanin, zdejmując płaszcz. Garion skinął głową.
- Wylądowała jakieś trzy mile stąd. Potem zatopiła statek, którym tu przypłynęła. Leży na dnie z całą załogą, około pięćdziesięciu jardów od brzegu.
- A więc wcale się nie zmieniła - zauważył Silk.
- Co porabiałeś dziś rano? - zapytał go Garion.
- Węszyłem.