Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ten nie dotknął jej, jakby w obawie, że się zakazi, i dalej przyglądał się swemu rozmówcy.
– SÅ‚ucham pana – powiedziaÅ‚. Rozmówca wzruszyÅ‚ ramionami, od niechcenia wskazaÅ‚ na kopertÄ™. SprawiaÅ‚ wrażenie, że jej zawartość przestaÅ‚a go interesować z chwilÄ…, gdy opuÅ›ciÅ‚a jego rÄ™ce.
– Nie wiem – odparÅ‚, jakby to wszystko nie miaÅ‚o najmniejszego znaczenia. – Nazwiska, adresy... To chyba urocza lista. Urocza dla pana. BÄ™dzie pan miaÅ‚ czym zająć swoich agentów przez jakiÅ› czas.
– Wszyscy zamieszani sÄ… na liÅ›cie?
– Powiedzmy, że sÄ… ci, którzy muszÄ… na niej być. Tak czy inaczej uważam, że powinienem ostrożnie administrować wÅ‚asnym kapitaÅ‚em.
Ostatnim słowom ponownie towarzyszył uśmiech. Tym razem było w nim więcej zuchwałości. Minister poczuł się poirytowany.
– Szanowny panie, mam wrażenie, że lekce pan sobie waży caÅ‚Ä… sprawÄ™. PaÅ„ska sytuacja...
Zawiesił zdanie niczym groźbę. Rozmówca robił wrażenie zaskoczonego. Po chwili na jego twarzy pojawił się grymas.
– Nie oczekuje pan chyba – odparÅ‚ zastanowiwszy siÄ™ chwilÄ™ – żebym przybywaÅ‚ po odbiór trzydziestu srebrników z minÄ… nawróconego zÅ‚oczyÅ„cy. Ostatecznie nie dajÄ… mi panowie innego wyboru.
Minister przykrył kopertę dłonią.
– MógÅ‚by pan odmówić współpracy – odrzekÅ‚ z cygarem w zÄ™bach. – WyglÄ…daÅ‚oby to nawet bohatersko.
– MógÅ‚bym, niewÄ…tpliwie – gość opróżniÅ‚ kieliszek koniaku i wstaÅ‚ siÄ™gajÄ…c po laskÄ™ i cylinder z sÄ…siedniego krzesÅ‚a. – Ale bohaterowie zazwyczaj ginÄ…. Albo popadajÄ… w ruinÄ™. A tak siÄ™ skÅ‚ada, że ja mam za dużo do przegrania, o czym pan wie najlepiej. W moim wieku i zawodzie ostrożność to coÅ› wiÄ™cej niż zaleta. To instynkt. PostanowiÅ‚em wiÄ™c sam siebie rozgrzeszyć.
Nie było uścisku dłoni ani żadnej pożegnalnej formuły. Jedynie odgłos kroków na schodach i turkot powozu ruszającego w deszczu. Kiedy minister został sam, otworzył kopertę, złamawszy lak, i założył okulary, przysuwając się do światła kandelabra. Raz i drugi zastygał w bezruchu i sącząc koniak rozmyślał nad zawartością otrzymanego dokumentu. Gdy skończył lekturę, siedział jeszcze czas jakiś spowity kłębami cygarowego dymu. Później spojrzał smętnie na piecyk ocieplający salonik dla gości i wstał leniwie, by podejść do okna.
Miał przed sobą wiele godzin pracy i na myśl o tym wycedził dość oględne przekleństwo. Znad zlodowaciałych szczytów Guadarramy nadciągnęła nad Madryt zimna ulewa. Była grudniowa noc 1866 roku. Nad Hiszpanią panowała jej katolicka wysokość królowa Izabela II.
Rozdział pierwszy
O walce szermierczej
Walka szermiercza między ludźmi honoru,
pod kierunkiem mistrza wiernego podobnym zasadom,
jest jedną z owych rozrywek właściwych dobremu smakowi
i wykwintnemu wychowaniu.
Znacznie później, kiedy Jaime Astarloa, chcąc zebrać w spójną całość rozproszone fragmenty tragedii, usiłował przypomnieć sobie, jak się to wszystko zaczęło, pierwszym obrazem, jaki podsunęła mu pamięć, była postać markiza. I owa galeria wychodząca na ogrody Retiro, do której falami wlewały się przez okna pierwsze letnie upały i promienie światła tak ostrego, że trzeba było mrużyć oczy, ilekroć padały na połyskujące kosze floretów.
Markiz nie był w najlepszej formie; sapał niczym zdezelowany miech, a koszula pod plastronem była mokra od potu. Bez wątpienia odpokutowywał jakieś nocne ekscesy, ale Jaime Astarloa, zgodnie ze swoim zwyczajem, wstrzymał się od jakichkolwiek niestosownych uwag. Prywatne życie klientów nie było jego sprawą. Sparował jedynie zasłoną trzecią beznadziejne pchnięcie, jakiego powstydziłby się początkujący uczeń, i odpowiedział wypadem. Sprężysta broń włoska wygięła się, zadawszy silne uderzenie puntą w pierś adwersarza.
– Trafiony, ekscelencjo.