Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
59
– Pomo¿e mi pan rozsegregowaæ listy, panie Borowiecki, zast¹pi pan Knolla od razu, zreszt¹, chcê pana nieco zabawiæ.
Borowiecki spojrza³ pytaj¹co.
– Listami. Zobaczy pan, jakie i o co lity pisuj¹ do mnie.
Od³o¿y³ za siebie broszurê.
– Kundel, dawaj!
Lokaj wszystkie papiery ze stolika zsypa³ mu na kolana.
Bucholc z szybkoœci¹ nieporównan¹ przegl¹da³ koperty i rzuca³ za siebie razem z objaœnieniem:
– Kantor!
Lokaj w powietrzu chwyta³ wielkie koperty opatrzone firmami.
– Knoll! – Listy z adresem ziêcia.
– Fabryka!
Na tych by³ adres firmy dla dorêczenia pracuj¹cym w fabrykach.
– Centrala! – Faktury kolejowe, zapotrzebowania, rachunki, trasy.
– Drukarnia! – Cenniki farb, próbki kolorów na cienkich kartonach i malowane wzory deseni.
– Szpital! – Listy do szpitala fabrycznego i do doktorów.
– Merienhof! – Do zarz¹du maj¹tków ziemskich, który by³ przy g³ównym zarz¹dzie fabryki.
– Osobno!
Te by³y niezdecydowane i sz³y na biurko Bucholca albo zabiera³ je Knoll.
– Uwa¿aj, Kundlu! – krzykn¹³, uderzaj¹c kijem za siebie, bo us³ysza³ list padaj¹cy na ziemiê, i znowu rzuca³ i komenderowa³ ostro i krótko.
Lokaj zaledwie zd¹¿y³ chwytaæ i wrzucaæ w otwory szafki z odpowiednimi napisami, któ-
rymi wpada³y przez rury na dó³, do przybocznego kantoru, sk¹d je rozwo¿ono natychmiast i roznoszono.
– A teraz bêdziemy siê bawiæ! – szepn¹³, skoñczywszy rzucaæ, zosta³o mu na kolanach tylko dziesiêæ listów ró¿nych formatów i kolorów. – Bierz pan i czytaj!
Karol rozdar³ kopertê pierwszego listu, równ¹, opatrzon¹ monogramem, i wyj¹³ list pachn¹cy fio³kami, pisany wykwintnym kobiecym charakterem.
– Czytaj pan, czytaj – szepn¹³ widz¹c, ¿e Borowiecki przez dyskrecjê siê oci¹ga.
„Jaœnie wielmo¿ny panie prezesie! Oœmielona rozg³osem i czci¹, z jak¹ wszystko, co nieszczêœliwe, wymawia imiê pana prezesa, udajê siê do niego z b³agaln¹ proœb¹ o pomoc, udajê siê tym œmielej, i¿ wiem, ¿e czcigodny pan nie zostawi proœby mojej bez odpowiedzi, jak nigdy nie zostawia niedoli ludzkiej, ³ez sierocych i cierpieñ, i nieszczêœæ bez wsparcia i opieki. Znane jest twoje dobre serce w ca³ym kraju, znane!
Bóg wie, komu dawaæ miliony!”
– Ha, ha, ha! – œmia³ siê cicho i tak serdecznie, i¿ mu oczy na wierzch wychodzi³y.
„Nieszczêœcia nas przeœladowa³y, grady, pomór, susze, ogieñ, i doprowadzi³y do ostatniej ruiny i takiej, ¿e dzisiaj m¹¿ mój sparali¿owany dogorywa.”
– Niech zdechnie! – rzuci³ twardo.
„A ja z czworgiem dzieci umieram z g³odu. Zrozumie pan prezes okropnoœæ mego po³o¿enia, okropnoœæ tego kroku, jaki robiê ja, wychowana w innej sferze, jako kobieta z towarzystwa, muszê siê poni¿aæ i nie dla siebie, bo raczej umar³abym z g³odu, ale to czworo niewinnych dziatek!”
60
– Daj pan spokój, to nudne. W koñcu czego ona chce?
– Po¿yczki na za³o¿enie sklepu, w iloœci tysi¹ca rubli – rzek³ Karol, przeczytawszy œpiesznie resztê listu, pisanego wci¹¿ w tym p³aczliwie sztucznym stylu.
– W ogieñ! – zakomenderowa³ krótko. – Czytaj pan dalej.
Teraz by³ list mozolnie wykaligrafowany jakiejœ wdowy po urzêdniku, która mia³a szeœcioro dzieci i sto piêædziesi¹t rubli emerytury i prosi³a o danie jej w komis sprzeda¿y resztek fabrycznych, aby mog³a wychowaæ dzieci na dobrych obywateli kraju.
– W ogieñ! Ja na tym du¿o stracê, jak z nich bêd¹ z³odzieje.
Potem nastêpowa³ list jakiegoœ szlachcica, pisany nie bardzo ortograficznie, na papierze pachn¹cym œledziami i piwem, widocznie pisany w jakiejœ restauracji ma³omiasteczkowej, w którym ten przypomnia³, ¿e przed laty mia³ przyjemnoœæ znaæ Bucholca i jako mu wtedy sprzedawa³ parê koni.
– Œlepych!... Znam go, on pisuje co rok, jak siê rata kwietniowa zbli¿a, nie czytaj go pan dalej, ja wiem, co tam jest, proœba o pieni¹dze i zaklinanie, ¿e szlachcic szlachcica broniæ powinien! G³upiec! W ogieñ.
I tak dalej sz³y listy: od wdów z dzieæmi, bez dzieci, z mê¿ami chorymi lub matkami, od sierot, od okaleczonych w fabryce, od ludzi poszukuj¹cych posad, od techników, in¿ynierów, od rozmaitych wynalazców, którzy obiecywali zrobiæ przewrót w przemyœle bawe³nianym, a tymczasem ¿¹dali po¿yczki na dokoñczenie studiów i modeli; by³ nawet jeden list mi³osny, wyznanie jakiejœ znanej dawniej, która nigdy zapomnieæ nie mog³a w obecnej niedoli szczê-
œcia dawnego.
– W ogieñ! W ogieñ! – zakrzycza³ trzês¹c siê ze œmiechu i nie chcia³ s³uchaæ szumnych, patetycznych tyrad, zaklêæ, b³agañ, zakoñczonych proœb¹ o po¿yczkê.
– Uwa¿asz pan, jak ludzie mnie ceni¹! jak kochaj¹ moje ruble!
By³y listy i wymyœlaj¹ce najohydniej.
Karol siê powstrzyma³, nie wiedz¹c, czy czytaæ.
– Czytaj pan, wymyœlaj¹ mi, ja to lubiê, to przynajmniej szczere, a czêsto zabawniejsze ni¿ tamte.
Karol czyta³ list zaczynaj¹cy siê od s³ów: „Herszcie z³odzieju ³ódzkich” – przechodzi³ ca³¹
skalê kl¹tw i wymyœlañ, z których naj³agodniejsze brzmia³y: „Œwinio niemiecka, ³otrze, zbrodniarzu, pijawko, psie pod³y, kartoflarzu” – a koñczy³ siê takim frazesem: „Jeœli ciê po-msta boska minie, to ciê kara ludzka nie minie, ty pod³y psie i drêczycielu.” List by³ bez pod-pisu.
– On ma humor. Ha, ha, ha, weso³e bydlê.
– Wie pan prezes, ¿e ja ju¿ mam dosyæ, ju¿ mi obrzyd³o.
– Czytaj pan, napij siê pan szaflikiem ca³ym tych zgrzêz ludzkich, to dobrze robi na otrzeŸ-