Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pozwól mi raz jeszcze cię błagać, abyś opuścił to miejsce. Nie? A więc stanowczo mu-
szę cię porzucić. Lecz wprzódy okażę ci wszelkie względy, na
jakie mię stać.
– Amontillado! – zawołał mój druh, który dotąd
jeszcze nie otrząsnął się ze zdziwienia.
– Masz słuszność – odrzekłem – Amontillado. Wymawiając właśnie te słowa, zakrzątnąłem
się dokoła stosu kości, o którym już wspominałem. Odgarniając je na ubocze, odsłoniłem sporą
ilość szczerku i zaprawy wapiennej. Z pomocą tych przedmiotów oraz mojej kielni począłem
pilnie zamurowywać wnijście do wnęki.
Zaledwom stanął u pierwszych podwalin mej pracy wolnomularskiej, postrzegłem, że wino
znacznie wywietrzało z głowy Fortunata.
Pierwszą poznaką trafności mego postrzeżenia był okrzyk głuchy, jęk, który się z głębi wnęki
wydobył. Pijany tak nie krzyczy!
Po czym nastąpiło długie, uporczywe milczenie. Utwierdziłem drugi pokład kamieni, potem –
trzeci, potem – czwarty. Wówczas posłyszałem dźwięki opętańczych wstrząsów łańcuchem.
Zgiełk trwał przez minut kilka i w ciągu tych minut dla tym łacniejszego upojenia – poniechałem
pracy i przykucnąłem na kościach. Wreszcie, gdy łoskot ucichł, zabrałem się ponownie do kielni,
bez przerwy dokonałem, piątego, szóstego i siódmego pokładu. Mur właśnie dosięgał niemal mej
piersi. Uczyniłem jedną jeszcze przerwę i, wznosząc pochodnię ponad obmurowanie, rzuciłem
kilka nadwątlonych promieni na żywą zawartość muru.
Szereg tęgich krzyków, krzyków przenikliwych, wybuchnął nagle z gardzieli uwięzionej po-
staci – i, że tak powiem, wstecz mię przemocą odrzucił. Wahałem się przez chwilę – dreszcz mię
przejął. Obnażyłem szpadę i jąłem nią wnękę na wskroś pustoszyć... Chwila wszakże zastanowie-
nia wystarczyła, abym się uspokoił.
Położyłem dłoń na litym murze podziemi i wróciła mi pewność całkowita. Zbliżyłem się do
muru. Wynalazłem odpowiedź zwrotną na wycia mego ptaszka. Stowarzyszyłem się z nimi
echem i wtórem – prześcignąłem je w rozmiarach i napięciach. Oto – na jaki wpadłem pomysł – i
krzykacz – zamilkł.
Była północ – i trud mój dobiegał do końca. Dopełniłem ósmego, dziewiątego i dziesiątego
pokładu. Wykończyłem część jedenastego i ostatniego. Pozostało roi – przystosowanie i zaskle-
pienie jednego tylko kamienia. Podźwignąłem go z wysiłkiem – i umieściłem mniej więcej na
stanowisku upatrzonym. Lecz w tej właśnie chwili z wnęki wybuchnął śmiech zdławiony, na któ-
rego dźwięk włosy dęba stanęły mi na głowie. W ślad za owym śmiechem zabrzmiał głos smutny,
w którym zaledwo poznałem głos szlachetnego Fortunata. Głos brzmiał:
– Cha, cha, cha! – Hę, hę! Doprawdy, wcale dobry figiel! Wyśmienita krotofila! Będziemyż
się z niej śmieli do rozpuku – w pałacu – hę, hę! – z tego winka bożego – hę, hę, hę!
– Z Amontillada! – rzekłem.
– Hę, hę! – Hę, hę! Tak, z Amontillada. Lecz – czyśmy się nie zapóźnili? A nuż wyczekują nas
w pałacu signora Fortunata i inni?... Pójdźmy więc.
– A tak – rzekłem – pójdźmy więc.
–Na miłość Boga, Montresorsie!
63
– A tak – rzekłem – na miłość Boga! Lecz po tych słowach – żadnej odpowiedzi. Nadaremnie
nastawiałem uszu, niecierpliwiłem się, wołałem bardzo głośno:
– Fortunata! Żadnej odpowiedzi. Wołałem znowu:
– Fortunata!
Nic. Włożyłem pochodnię do pozostałego otworu i upuściłem ją wewnątrz. I ten sposób nie
dał mi żadnej odpowiedzi, prócz chyba szczęku brzękadeł. Doznałem zawrotu głowy bez wątpie-
nia z powodu panującej w katakumbach wilgoci.
Przyśpieszyłem pracę, by się już raz jej pozbyć. Zdobyłem się na wysiłek i przystosowałem
kamień ostatni – powlokłem go wapnem. Nowo powstałemu murowi przywróciłem dawny sza-
niec kości. Od pół wieku żaden śmiertelnik nie zakłócił ich spokoju. In pace requiescat.
64
Czarny kot
Nie spodziewam się i nie wymagam wiary dla wielce dziwnej i wielce skądinąd poufnej opo-
wieści którą chcę pismem utrwalić. Byłbym, doprawdy, szaleńcem, gdybym się tego spodziewał
w chwili, gdy własne moje zmysły odmawiają mi swego świadectwa. Szaleńcem jednak nie je-
stem – i mam zupełną pewność, że nie majaczę. Przecież jutro – umieram, dziś tedy pragnąłbym
ulżyć swej duszy spowiedzią.
Moim zamiarem bezpośrednim jest – jasne, treściwe i bezstronne podanie do wiadomości po-
wszechnej szeregu nagich zdarzeń z zakresu życia domowego. Zdarzenia owe w swych skutkach
– przeraziły mię – wzięły na męki – znicestwiły. Mimo to nie będę próbował wyświetlenia ich
istoty. Dla mnie osobiście ukazały się od strony przerażenia – wiele osób ujrzy w nich mniej
zgrozy, więcej baroku. Kiedyś, być może, znajdzie się umysł, który zmorę moją sprowadzi do
poziomu zjawisk oklepanych – umysł pogodniejszy, logiczniejszy i o wiele mniej od mego pło-
mienny, który w wypadkach ze zgrozą przeze mnie głoszonych wykryje jeno zwykłą następczość
przyczyn i skutków, niezmiernie zgodnych z ładem codziennym.
Od dziecka zdradzałem miękkość i ludzkość uczuć. Tkliwość mego serca była tak znamienna,
że dzięki niej stałem się kozłem ofiarnym mych kolegów. Szczególniej przepadałem za zwierzę-
tami i za zgodą rodziców posiadałem wielce różnorodny zespół ulubieńców. Cały niemal czas
spędzałem w ich towarzystwie i nigdy nie czułem się tak szczęśliwy, jak wówczas gdy je darzy-
łem pokarmem i pieszczotą.
Ta osobliwość mego przyrodzenia wzrastała wraz z wiekiem i gdym zmężniał, stąd głównie
czerpałem moje uciechy. Tym, którzy darzą uczuciem wiernego i zmyślnego psa, nie mam po-
trzeby tłomaczenia istoty i stopnia zadowoleń płynących z owego źródła.
W bezinteresownej miłości zwierzęcia, w jego nie szczędzącym własnego życia poświęceniu