Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Stiavnicky, Andrej - Bathory, Štiavnický Andrej - Čachtická paní ve vězení a na svoboděDramatick zavren ivotnch peripeti Albty Bthoryov a do jej...– Ależ pani – rzekł po cichu Eugeniusz – zdaje mi się, że jeśli zechcę być uprzejmy wobec mej kuzynki, zostanę tutaj...— A niech pana cholera weźmie! — odparł Graczow, uśmiechając się jednak przyjaźnie...Grace dała jej swój numer i dodała:- Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić doktor Grace Mitowski i że zajmę mu tylko kilka minut...- Nawet jeżeli to prawda, to mój ojciec grał w innej lidze niż ojciec pana Abbeya...Inne kongregacje, stowarzyszenia i bractwa, ustanowione ku czci Pana naszego i Jego Najświętszej Matki, które tyle dobrego czynią w chrześcijaństwie, nie...pana Kosterke: „Jak tam interesy?”, a wtedy kupiec kolonialny odpowiada³, ¿e nie tak jak dawniej, bo odk¹d brunatne koszule opanowa³y ulice w naszym wolnym...Ledwie zdążył to powiedzieć, zapanowały ciemności, bo jedyna w pokoju lampa, stojąca na stole w pobliżu pana Ralfa, spadła na podłogę...– Proszę, niech pan każe to ogłosić jak najszybciej – rzekł...- Rozumiesz, jak pięknie wszystko się skończyło? Znaj­dujesz się tutaj, zdrów i cały, twoim przyjaciołom również nic nie grozi, a obiekt poszukiwań, obcy...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

- Humes-Talbot wiedział, że stary szofer został im przydzielony spośród kierowców pracujących dla wy­wiadu i nie ma potrzeby mówienia mu więcej, niż to jest abso­lutnie konieczne.
Mallory skinął głową gestem posłusznego sługi i wyłączył silnik i światła.
- Majorze... - Humes-Talbot wskazał ręką w kierunku domu.
Obydwaj ruszyli od samochodu przez tnący po twarzach mo­kry śnieg, wtulając głowy w ramiona. Wszedłszy po trzech ka­miennych schodkach, stanęli przed odrapanymi dębowymi drzwiami, na których wisiała kołatka - jakiś stwór z zaciśniętą w zębach kością, wykonany z pozieleniałego brązu. Humes-Tal­bot ujął w drżącą dłoń kość, podnosząc ją razem z dolną szczęką bestii, i zastukał w drzwi.
Zgrzytnęła zasuwa. Shackleton czuł, jak mu się gotuje w żo­łądku od piekielnego napoju, który dostał w tawernie. Drzwi otworzyły się gładko na dobrze naoliwionych zawiasach i w pa­dającym z wewnątrz świetle stanął ciemnowłosy mężczyzna.
- Proszę - usłyszeli głos Michaela Gallatina.
 
3
 
Wewnątrz panowało ciepło. Podłogi wyłożone były nasyco­nym olejem drewnem dębowym, a w głównym pomieszczeniu, o wysokim, podtrzymywanym przez drewniane belki stropie, szalał ogień w kominku z nie ociosanych, grubych kamieni. Ka­pitan Humes-Talbot wręczył Michaelowi list polecający, podpi­sany przez pułkownika Valentine'a Viviana z Biura Kontroli Pa­szportów w Londynie.
Shackleton podszedł od razu do kominka, żeby ogrzać dłonie. - Fatalna pora na takie wyprawy - powiedział, masując pal­ce. - Nie mógł pan wybrać bardziej odludnego miejsca?
- Nie mogłem - odparł cicho Michael, czytając list. - Gdy­bym chciał przyjmować nieproszonych gości, kupiłbym dom w Londynie.
Shackleton poczuł, że krew znów zaczyna krążyć mu w dło­niach, odwrócił się więc od kominka, by lepiej się przyjrzeć człowiekowi, do którego jechał tak długo. Michael Gallatin ubra­ny był w czarny sweter z podciągniętymi rękawami i stare, wy­blakłe spodnie wojskowe. Na nogach miał sfatygowane brązowe pantofle. Jego gęste czarne włosy, przyprószone na skroniach siwizną, były ostrzyżone na wojskową modłę: krótko po bokach i z tyłu. Twarz miał pokrytą ciemnym, dwu-, a może trzydnio­wym zarostem. Na lewym policzku widniała blizna, która za­czynała się tuż pod okiem i prowadziła ku górze, znikając we włosach. „Blizna od noża - pomyślał major. - Niewiele brako­wało. Więc Gallatin ma trochę doświadczenia w bezpośredniej walce. No, ale co z tego?”
Shackleton przypuszczał, że gospodarz mierzy około sześciu stóp i dwóch cali wzrostu, no, może ćwierć cala więcej, i że musi ważyć około stu dziewięćdziesięciu czy też stu dziewięć­dziesięciu pięciu funtów. Był barczysty i wyglądał na sprawne­go fizycznie, jak futbolista czy też gracz w rugby, czy jak tam to ci Angole nazywają. Gallatin emanował jakąś spokojną siłą, jak potężna sprężyna, która została ściśnięta i teraz tylko cze­ka na rozprostowanie. Ale i tak nie znaczyło to, że nadawał się do misji w okupowanej przez Niemców Francji. Gallatin potrze­bował słońca; wyglądał, jakby się zbudził ze snu zimowego, prawdopodobnie nie widział słońca od pół roku. „Och, do diab­ła - pomyślał major - pewnie w tym przeklętym kraju nie ma przez całą zimę nic oprócz ponurej poświaty”. Zima na szczęś­cie już się kończyła, do zrównania dnia z nocą pozostały tylko dwa dni.
- Czy wie pan, że ma pan wilki na swoim terenie? - zapytał Shackleton.
- Tak - odpowiedział Michael, składając list. Już od dawna nie miał informacji od pułkownika Viviana. Musiało to więc być coś ważnego.
- Na pana miejscu nie spacerowałbym po dworze - ciągnął Shackleton. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni, wyjął cygaro i przyciął je małymi cążkami. Potem zapalił zapałkę, potarłszy ją o kamienie kominka. - Te sukinsyny lubią mięso.
- To suki - powiedział Michael, wsuwając list do kieszeni.
- Mniejsza z tym. - Shackleton zapalił cygaro, zaciągnął się głęboko i wypuścił niebieski dym. - Jak się pan chce trochę rozerwać, to powinien pan wziąć strzelbę i zapolować na wilki. Wie pan chyba, jak się obchodzić ze strzelbą?
Przerwał, ponieważ Michael Gallatin stanął nagle tuż przed nim, wbijając w niego lodowate spojrzenie jasnozielonych oczu. Podniósł rękę, chwycił cygaro i wyrwał je majorowi z ust, po czym złamał na pół i wrzucił do kominka.
- Majorze Shackleton - powiedział z nikłym śladem rosyj­skiego akcentu, osłabionego przez chłodną brytyjską wymowę. - To jest mój dom. Żeby tu palić, powinien pan zapytać mnie o pozwolenie. A kiedy pan zapyta, powiem „nie”, rozumie­my się?
Shackleton się zaczerwienił.
- To było... to było cygaro za pięćdziesiąt centów - wyrzucił z siebie.
- Więc pojedyncze obłoczki dymu warte są pół centa - po­wiedział Michael, zatrzymując jeszcze przez kilka sekund wzrok na twarzy majora, aby się upewnić, że został zrozumiany. Na­stępnie znowu zwrócił się do młodego kapitana: - Jestem na emeryturze, oto moja odpowiedź.
- Ale... proszę pana... jeszcze pan nie słyszał, co mamy do powiedzenia.