Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.W grupie budującej linię kolejową pracowało 150 osób, a każdego tygodnia ubywało około 50 ludzi i na ich miejsce przychodzili inni...38 Jan z Gischali próbuje usunąć Józefa Jan, syn Lewiego, któremu moje sukcesy spędzały sen z oczu, pałał coraz większą nienawiścią do mnie...Gdy o incydencie dowiedział się dyrektor stacji Belgrano, podniósł Evicie pensję ze 150 do 5000 pesos miesięcznie...podarczej (protekcjonizm handlowy), spo-łecznej (równouprawnienie mieszczan), awreszcie politycznej (reformy ustrojowe)...jesteście uprzejmi...Jakim sposobem dotrzemy do tęczy z zasłoniętymi oczami?Kiedy nie będziesz na nią patrzył, nie będzie mogła wydawać się odległa - tłumaczył mu Arnold...plecach trupa widniała pojedyncza dziura po kuli, a nad raną kłębiły się muchy...i ł y - t y l k o a r og a nc j ę...Umyślił i wyznaczył dzień na radośćTak dla cię,jak i dla mnie niespodzianą...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

.. Czuję dotknięcie czyjejś ręki. Oglądam się.
Sąsiad Witka, którego w czasie wizyty częstowałem
czekoladą, stary człowiek, na którego nocnym stoliku
stoi szklanka ze sztuczną szczęką, coś do mnie mówi.
Niewyraźnie. Sepleni.
 
- Wyszedł? - pytam bez sensu.
Potwierdza smutnym ruchem głowy.
 
- Dziś w nocy - mówi.
 
A ja jeszcze nie rozumiem. Jak to w nocy? A godzina
milicyjna?
 
- Całkiem nagle - mówi staruch; ja jeszcze nie wie-
rzę, ale już rozumiem.
 
To Ela mi powiedziała w przeddzień pogrzebu. Że
wieczorem odwiedził go w szpitalu Andrzej, l że w pa-
pierach w nocnym stoliku leżała owa konspiracyjna pła-
chetka jak to ja, agent wypuszczony z więzienia, „zwer-
bowałem Witolda S., inspicjenta teatru". Nie mogłem
zrozumieć. To mi się nie mieściło w głowie. Ale gdy zro-
zumiałem, poprosiłem, żeby tego broń Boże nie powie-
działa Siekierce. Iglica w skonfiskowanym pistolecie
„CZAKO" była naprawiona. Sam długo myślałem. Czy
to w porządku, że zostawiam tu na wierzchu tego groź-
nego gówniarza. „Ojcobójca" - pomyślałem i zdałem
sobie sprawę, że przydzielam mu epitet, jakim obdarzali
mnie sprawozdawcy sądowi.
 
Byłem przygotowany na najgorsze. Że pogrzeb bę-
dzie zakopywaniem człowieka, takiego człowieka, nie-
mal chyłkiem, bez asysty bliskich, w zawstydzonym mil- -
czeniu. Ale było gorzej. Znacznie gorzej. Gdzieś uchwa-
lono „wielkoduszne wybaczenie". Gdzieś przypomnia-
no, że umarł pierwszy działacz i organizator „Solidar-
ności" artystów. Przecież jego nazwisko inspicjenta fi-
gurowało na afiszu przedstawienia, na którym jako sta-
tysta zadebiutował wielki aktor „siódmy wspaniały".
Afisza zmienić się nie dało. Śmierć zmieniła interpreta-
cje; W końcu o wydarzeniach za kulisami wiedziałem
 
ł51
 
tylko ja. A ja byłem wyklęty. Wokół mnie była pustka.
Stałem w kościele z Siekierką sam. Oddzielony dwoma
rzędami pustki. A byli „wszyscy". Nieomylny instynkt
stada, albo czyjaś reżyseria. Tu nic nie dzieje się samo.
Nad trumną przemawiał Dyrektor. Nasz pokrzywdzony
John Wayne wspiął się na szczyty patosu. Żegnał „wspa-
niałego szeregowca niezwyciężonej armii sztuki, na któ-
rej teraz spoczął cały ciężar walki o ideały, których nie
wolno nam zapomnieć. I my nie zapomnimy, jak nie
zapomnimy nigdy o ich skromnym, ofiarnym, niezastą-
pionym nosicielu". Niemal płakał. Głos mu łamało wzru-
szenie.
 
Nigdy nie zrozumiałem tak dobrze wymowy uderze-
nia grudy ziemi o trumienne wieko. Tak zasypuje się
prawdę o człowieku, którego już nie ma. Który już
niczego nie sprostuje, bo sprostować już nie można. Bo
sprostować można tylko ciosem pięści w pysk obłudy.
Pięść leży pod zwałami ziemi, a pamięć? Pamięci nie
ma.
 
Z całej porannej uroczystości zapamiętałem jeszcze
jedno. Szept Siekierki w kościele: popatrz na skurwysy-
na. Jak on klęczy.
 
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Dyrektor
Wszystek klęczał w pierwszym szeregu żałobników.
 
- No, klęczy. Wszyscy klęczą.
 
- Ale jak. Na obu kolanach.
 
- No to co?
 
- Chłopie. Tak klęczą tylko baby. Nie umie. Nie
wprawiony.
 
Przez sekundę stary świat znów mógł być śmieszny.
Był śmieszny.
 
- Przecież on od grudnia co niedziela w kościele -
odszepnąłem. Wiedziałem. Były to nasze godziny. Moje
i Teresy.
 
- No to co. Nikt mu widocznie nie powiedział - Sie-
kierka był nieubłagany.
 
152
 
I tak poszedł sobie jedyny mój przyjaciel, a ja opisu-
jąc to, co się nie da opisać, to, jak się zasypuje martwego
człowieka, pamiętam głupie zachowania głupców, ko-
mentarz do nich prostaka, dowcip sytuacyjny na cmen-
tarzu. A zresztą choćbym i umiał pisać jak zawodowiec,
to co z tego, że każę komuś przeczytać i sto stron, skoro
jedyne, co z tego wynika, zamknie się w dwóch słowach:
 
nie ma Witka. Paradoksy ludzkiej natury: kiedy żył tak
blisko, że mogłem go zawsze przywołać, nie wiedziałem,
kim był właściwie. Teraz dopiero jest. Widzę jego abso-
lutną odwagę. W każdym wymiarze. Także tym naj-
prostszym męskim - mojemu pokoleniu już niedostęp-
nym - bojową. Co o nim pisano w książce „Akcje Zbroj-
nego Podziemia Warszawskiego"! Ale ten sam człowiek
odpowiedział w tym roku jakiemuś dostojnikowi na py-
tanie, czy już sobie „załatwił" Krzyż Powstańczy - „ależ
panie generale, ja nie zdążyłem jeszcze zweryfikować
swojego Krzyża Walecznych z Powstania". Był jaki był i
na nic mu były oficjalne świadectwa na papierze czy z
brązu. A to serce! Przecież dopiero potem, dopiero po
cmentarzu powiedziała mi Ela, że był chory od lat. „Nie