Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Był odpowiedzialny za dyplomację Królestwa Troy, a jednak nie słyszał o większym
prostactwie niż na Północy.
— A są, są — L’ath pogładził swoją równo przyciętą brodę. — Mówię o Chorych
Ludziach zza Wielkiego Lasu.
— Zachód? — mgliście kojarzył Archentar. — Stamtąd wyroby rzemieślnicze płyną
i jeszcze... — nie mógł sobie przypomnieć co jeszcze.
— Wielki Las? Słyszałem, że tak naprawdę nie jest za wielki.
— O nie, panie czarowniku. Jest przeogromny, jest nieprzebyty.
— To jak docierają do nas towary?
— Morzem albo poprzez góry Północy. To podnosi cenę, wiem, ale przez las? Nie.
Nie ma mowy.
Wielki Książę skinął głową.
— No, a dlaczego, panie pośle cesarski, nazywasz ich ludźmi bez honoru?
— Ach — L’ath rozsiadł się wygodniej i skosztował wina.
27
— Posłowałem do Króla Hemenroy. Mój okręt zatrzymał się właśnie we wspa-
niałym porcie-twierdzy Hem, od samego imienia władcy nazwanym. Miałem już ru-
szać w głąb kraju, do stolicy, ale wstrzymano mnie, mówiąc, że świadkiem wielkiej bi-
twy zostać mogę. Takoż następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią zwiadowców z okrę-
tów kaperskich, na redzie flota Chorych Ludzi się pojawiła. Aaaaa... jaka tam flota. Ło-
dzie w dużej kupie i kilka może pomniejszych statków handlowych. Okręty miasta Hem
uderzyły na nich, spustoszenie czyniąc. Nie minęło pół dnia, a wszystkie już były scze-
pione, dym niósł się ku niebu, a ja rozczarowany byłem, bo to nie żadna bitwa, tylko
zwykła rzeź.
— I nie poddali się?
— Ha! — cesarski poseł uderzył ręką w stół. — Nie było komu się poddawać. My-
ślałem, już po nich. Wszystkie okręty spalone po abordażu. A Chorzy Ludzie zamiast
w jasyr, to do wody skakali.
— To na brzegu ich połapali?
L’ath pokręcił głową.
— Słuchajcie panowie. Stałem na brzegu, w porcie na murach. Wszystko widziałem.
Ci rozbitkowie do portu płynęli...
— Jak to? Wpław?
— A jakże. Siła ich dopłynęła do łachy, na którą łodzie kupieckie wyciągano. Chcia-
łem iść już. Co będę się kaźni przyglądał, ale oni... — poseł znowu łyknął wina. — Oni,
jak dopłynęli, to za miecze i tłum, co się tam zebrał, siec zaczęli.
Meredith, choć bywały w świecie, skrzywił się z odrazy.
— No to ich chyba wojsko raz dwa rozproszyło? — powiedział Archentar.
— Jakie wojsko? Toż wojsko na okrętach bitwę czyniło! Straż uderzyła i murowi.
Ale tam tłum był, przestrach i krzyki... Nie doszli. Ciżba runęła do bram, a Chorzy Lu-
dzie wśród nich. Dźgając kobiety na równi z innymi.
— Nie zamknięto bram?
— Jak? Ciżba uciekała do miasta. Jak unieść most, skoro dwustu chamstwa po nim
biegnie? Przy kole nikt nie wydoli, a i liny się pourywają.
— A Chorzy Ludzie wśród nich?
— Jak mówię. Na ulicach się rozluźniło trochę. Straż przyparła kilku „topielców”.
Ale reszta... Tu do karczmy się wdarli, drzwi zamknęli i dawaj z rodziną karczmarza so-
bie poczynać. Straż szturmuje, a oni śmiechy sobie urządzają. To w końcu żołnierstwo
z dymem karczmę puściło. To się dopiero ciżba obruszyła. I dawaj barwę straży lżyć, ka-
mieniami obrzucać. A z takim uporem, że straż się cofnęła. Panowie oficerowie na za-
mek pobiegli, komendy wyglądać. Co czynić? A pan burmistrz właśnie w świątyni był.
Ktoś go nożem dziabnął na schodach.
— Chorzy Ludzie?
28
— A któżby? Pan komendant straży jeno na konia zdołał wsiąść, jak go ktoś mie-
czem pomacał. I już we krwi leżał. Straż zbója, który to zrobił na strzępy rozerwała, jesz-
cze ubranie miał mokre. Ale co dalej? Kto ma komendę brać? A tu domy płoną. Cham-
stwo tumult czyni, w świątyniach kapłani pokotem leżą i nikt nie wie, kto ich do wła-
snych bogów wyprawił. Ktoś rabuje domy, składy, kantory... Chorzy Ludzie czy zwykły
gmin zamieszaniem rozzuchwalony? Wtedy do księcia, pod pałac, straż ruszyła — tam
się najazdowi przeciwstawić. I nawet wydawało się, po krzykach i nawoływaniach sam
książę na schody wychodzi... Ale nie... To jakiś cham z Chorych Ludzi, jeno w skrwa-
wionym i rozdartym, książęcym płaszczu. Pije to swoje bezbarwne, cuchnące wino, plu-
je i urąga... i złorzeczy wszystkim, i wszystkiemu wokół. Straż się rzuciła, ale zdążył jesz-
cze krzyknąć, że bogactwa księcia teraz do każdego należą, bo nie ma już władzy w mie-
ście Hem... Potem było tratowanie, i rabowanie, i palenie... ale nie Chorzy Ludzie to
urządzili. Nie było już miasta Hem. Gdy bramę chyłkiem opuszczałem to Chorzy Lu-
dzie ogłaszali, że teraz już ceł nie ma, ani podatków, że każdy sobie panem być może.
Potem swoją władzę ustanowili, a ze wzgórz jeszcze zdążyłem zobaczyć, jak opornych
z murów zrzucają.
— Bitwę przegrali i miasto zdobyli?
L’ath smętnie skinął głową.
— Nie orężem tylko świństwem zdobyte. Nie ma u nich komendy, nie ma porząd-
ku. Ale jak wściekłe psy gryzą. Jak ucapią, życia nie stanie.