Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.i groźna, wisiała pomiędzy Talusem a Tralusem, czerpiąc moc z wypadkowej grawitacyjnej dwóch tak zwanych Bliźniaczych Światów...Teren i Talia opuścili izbę, dyskretnie zamykając za sobą drzwi, zostawiając obydwie kobiety same, by w odosobnieniu mogły dać upust wspólnej rozpaczy; jednak...wtedy oddam miecz, jeśli nie będzie dla mnie za późno...Wojtasiewicz h...Młodziutki Sehem parsknął śmiechem...Przerwał i oblizał usta...pana Kosterke: „Jak tam interesy?”, a wtedy kupiec kolonialny odpowiadaÂł, Âże nie tak jak dawniej, bo odkÂąd brunatne koszule opanowaÂły ulice w naszym wolnym...- Potrzebna mi jest aprobata chłopca, potrzebna mi jest jego miłość...- Boże - westchnęła Ellen...sieciowego (sieciowego)” str...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Spojrzałem sobie w oczy w lustrze. Nagle uczciwość Ali­son, jej niezawodność, jej autentyczna śmierć, wydały mi się ostatnią kotwicą. Gdyby ona także... jeśli ona... Straci­łem grunt pod nogami. Cały świat konspirował przeciwko mnie. Z wysiłkiem przedzierałem się przez pokłady cza­su, próbując odnaleźć prawdziwy wizerunek Alison, nie zniekształcony jej miłością i nienawiścią, nie podlegający ich korupcji. Przez chwilę pozwoliłem moim myślom ześli­zgnąć się na dno szaleństwa. A jeśli całe moje życie w cią­gu ostatniego roku, w przeciwieństwie do tego, co bez przerwy powtarzał Conchis - może po to, żeby mnie jesz­cze bardziej wywieść w pole - nie miało nic wspólnego z przypadkiem? Mieszkanie na Russell Square - ale prze­cież znalazłem je z ogłoszenia w “New Statesman”. Po­znanie Alison... mogłem wcale nie pójść na to przyjęcie - i była tam też Margaret, Ann Taylor, tłum gości... nie, ta hipoteza nie wyglądała prawdopodobnie.
Wpatrywałem się we własne odbicie w lustrze. Starają się doprowadzić mnie do szaleństwa, podlegam jakiemuś potwornemu praniu mózgu. Ale uczepiłem się rzeczywis­tości. Uczepiłem się tego czegoś w Alison, co wydawało mi się kryształową niemożnością zdrady. Było światełkiem rozświetlającym czarną noc. Jej wrodzona niemożność okrucieństwa. I łzy, które napłynęły mi do oczu, były czymś w rodzaju gorzkiej gwarancji, że ona naprawdę umarła.
Były to nie tylko łzy żalu po niej, ale także łzy wście­kłości na Conchisa i Lily. Wiedzieli, że ona nie żyje, i pró­bowali mnie dręczyć, wzbudzając wątpliwości. Z niezro­zumiałych powodów nowa okrutna wiwisekcja mego mózgu.
Jakby chcieli mnie za coś ukarać, nie przestawali karać. Bezprawnie. Bez powodu.
Siedziałem opierając czoło na zaciśniętych pięściach.
Po głowie krążyły mi strzępy ich słów, doszukiwałem się w nich podwójnego znaczenia, ironii. Niemal wszystko, co mówili Conchis i Lily, było przesycone ironią, tak jak ten ostatni dialog z “June”.
Ten pusty weekend: odwołali moją wizytę, żebym zdą­żył otrzymać list z banku; powstrzymywali mnie na chwi­lę, żebym potem szybciej staczał się po pochyłości.
Znów wyłonił się z mej pamięci obraz Lily, a potem Lily jako Julie; chwile namiętności, jej powolne ciało, a potem te wszystkie momenty zwierzeń, szczerości, czu­łości, jakże spontaniczne; nie, nie mogły być wynikiem prób, co najwyżej całkowitej identyfikacji z odgrywaną rolą. Przez chwilę wróciłem nawet do mojej wcześniej­szej teorii, że cały czas działała pod wpływem hipnozy. Ale trudno było to sobie wyobrazić.
Zapaliłem następnego morrisa. Starałem się myśleć o teraźniejszości. Ale nie mogłem się uwolnić od gniewu, od poczucia upokorzenia. Jedno tylko mogłoby mi przy­nieść ulgę. Upokorzenie Lily. Byłem wściekły, że nie trak­towałem jej ostrzej. To była ostateczna zniewaga: wyko­rzystano przeciwko mnie mój niewielki, zasób przyzwoi­tości.
Usłyszałem hałas, otworzyły się drzwi. Wszedł ostrzyżo­ny na jeża marynarz, a za nim jeden z tamtych mężczyzn w czarnych spodniach, w czarnej koszuli, w czarnych gim­nastycznych pantoflach. A potem Anton. Był w białym, lekarskim fartuchu. W kieszonce wieczne pióro. Inteligentny głos, niemiecki akcent, człowiek ten zachowywał się tak, jakby robił obchód. Teraz już nie utykał.
- Jak się pan czuje?
Spojrzałem na niego i opanowałem się.
- Znakomicie. Rozkoszuję się każdą spędzoną tu minutą.
Zerknął na tacę. - Może by się pan napił jeszcze kawy?
Skinąłem głową. Dał znak tamtemu mężczyźnie, a on zabrał tacę. Anton usiadł przy stole, a młody marynarz oparł się niedbale o drzwi. Widać było długi korytarz, na końcu schody prowadzące na światło dzienne. Cysterna była zbyt wielka, aby mogła się zmieścić pod prywatnym domem. Anton obserwował mnie. Nie miałem zamiaru się odzywać i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
- Jestem lekarzem. Przyszedłem pana zbadać. - Nie spuszczał ze mnie oczu. - Nie czuje się pan... zbyt źle?
Oparłem się o ścianę i patrzyłem na niego.
Pogroził mi palcem. - Proszę odpowiadać.
- Uwielbiam upokorzenia. Uwielbiam patrzyć, jak kochana przeze mnie dziewczyna depcze wszelkie zasady przyzwoitości. Za każdym razem kiedy ten przeklęty stary kretyn okłamuje mnie, czuję, jak po plecach przebiega mi dreszcz rozkoszy. - I wrzasnąłem: - Gdzie ja właściwie jestem, do cholery?
Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie nie zainteresowanego moimi słowami, obserwował tylko moje reakcje.
- W porządku. Obudził się pan - powiedział z wolna i usiadł zakładając nogę na nogę i odchylając się do tyłu, znakomita imitacja lekarza w gabinecie lekarskim.
- Gdzie jest ta mała kurwa? - Zachował się tak, jakby nie zrozumiał. - No Lily czy Julie, czy jak jej właściwie na imię.
Uśmiechnął się. - Kurwa to kobieta nierządna, tak?
Zamknąłem oczy. Zaczęła mnie boleć głowa. Należało zachować spokój. Mężczyzna w drzwiach odwrócił się, na schodach pojawił się tamten drugi, wszedł z tacą i postawił ją na stole. Anton nalał kawy mnie, a potem sobie. Marynarz podał mi moją filiżankę. Anton szybko wypił.
- Nie, mój drogi, myli się pan. To dobra dziewczyna. Bardzo inteligentna. Bardzo dzielna. Ależ tak - powtórzył widząc mój szyderczy wzrok. - Bardzo, bardzo dzielna.
- Mogę panu powiedzieć tylko jedno: jak się stąd wydostanę rozpętam taką burzę, że gorzko pożałujecie...
Podniósł uspokajająco rękę. - Nie potrafi pan jeszcze prawidłowo myśleć. Brał pan przez te dni zbyt wiele narkotyków.
Zaczerpnąłem powietrza.
- Przez ile dni?
- Dziś jest niedziela.