Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
21
Tyle bólu sam sobie sprawiałem, takie zadawałem sobie tortury i tak się biczowałem nieskończenie, że w rezultacie z większością ludzi nie mogłem nawiązać kontaktu. Utożsamiałem się z Thoma-sem Wolfem i wciąż czytałem jego rozwlekłe opisy udręczonego uczucia do Alinę Bernstein w powieściach „Pajęczyna i skała” i „Nie ma powrotu”. Znałem i przeżywałem wszystkie doznania Otella. Jeśli gdzieś znajdowałem pociechę, to w cynizmie Barrymore'a i przyjaciół, którymi się otaczał. Godzinami przysłuchiwałem się, jak oni urągają słowu „miłość”, jak chłostają je. A przecież nigdy nie spotkałem grupy mężczyzn tak rozpaczliwie pragnących wierzyć w miłość. Jack często nalegał, żebyśmy zakończyli wieczór pójściem do pewnego nocnego lokalu na Bulwarze Zachodzącego Słońca, bo tamtejsza piosenkarka głosem ochrypłym od whisky śpiewała:
Pokochać miłość
to tak jak gdyby
wkroczyć w krainę życia na niby.
To była jego ulubiona piosenka. Jakoś pocieszał go fakt, że inni też znają daremność owych wielkich mitycznych wzruszeń. Ja ze swojej strony kochałem go i chciałem być tak samo nonszalancki pod tym względem. Podziwiałem, że on potrafi szydzić z miłości, a jednak stawia czoło życiu buńczucznie i nieustraszenie.
Na przykład w tamten wieczór, kiedy wybrał się z Gene Fowlerem, Johnem Deckerem i ze mną do nocnego klubu Earla Carrolla na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Ów lokal słynął z tego, że występowały tam najpiękniejsze kobiety w Hollywood.
Sala była ogromna, mogła pomieścić chyba dwa tysiące pięćset osób.
Barrymore wszedł ubrany raczej nieodpowiednio jak na wieczór w nocnym klubie; nie cierpiał nosić konwencjonalnych garniturów ani nawet krawata. Ale bez krawata nie dali mu wejść, pomimo że był Johnem Barrymore. Kierownik sali musiał mu pożyczyć krawat. Dostaliśmy jednakże najlepszy stolik, na samym przodzie, i podano nam wiaderko z szampanem na jego cześć.
Bawiliśmy się doskonale oglądając występy. W pewnej chwili konferansjer powiedział:
- Proszę państwa, mamy zaszczyt gościć tu wśród publiczności jednego z wielkich aktorów naszych czasów. Jest on kimś tak specjalnym, że prosilibyśmy, żeby pokazał się i ukłonił, i jeżeli zechce wejść na scenę, czeka go specjalna nagroda.
Reflektorem oświetlono nasz stolik. Barrymore wstał i ukłonił się. Publiczność zaczęła szaleńczo bić brawo. Nie chciał wejść na scenę. Oklaski jednak nie ustawały, publiczność nie dała się tak zbyć. Konferansjer poprowadził go do mikrofonu i powiedział kilka kiepskich dowcipów na temat jego życia prywatnego. Publiczność wychłeptała to. Miała przed sobą Johna Barrymore we własnej osobie, człowieka, którego nazwisko nadal znali wszyscy, chociaż czasy jego wielkości już minęły i stał się karykaturą samego siebie.
W końcu konferansjer powiedział:
- Panie Barrymore, największy honor, jaki możemy panu oddać, to walc, do którego zaprosi pana najpiękniejsza ze wszystkich tutejszych pięknych dziewcząt.
Widziałem zakłopotanie Barrymore'a. On okropnie cierpiał na gościec i ledwie, ledwie mógł chodzić.
Konferansjer klasnął. Zza kulis wyszła dziewczyna-straszydło, jedno z najszkaradniejszych, najbardziej wulgarnie błazeńskich, jakie zdarzyło mi się widzieć. Miała zęby pomalowane na czarno, perukę z włosami zjeżonymi i wykoślawiała nogi. Publiczność ryknęła śmiechem - dwa tysiące pięćset osób.
Decker, Fowler i ja chcieliśmy wejść tam i zabrać naszego przyjaciela, żeby nie bawiono się jego kosztem. Bafrymore jednak powstrzymał nas ruchem ręki. Orkiestra zaczęła na jego znak grać walca i podszedł do tej kobiety, która już ku uciesze publiczności błaznowała: Nie wiem, co jej powiedział, ale spojrzała na niego dosyć szczególnie i wyprostowała się. Objął ją, wziął za rękę i poprowadził do tańca.
I stała się rzecz dziwna, ona tańczyła tak, jakby nic dla niej nie istniało poza Johnem Barrymore. Widać było, że pragnie zetrzeć ten swój makijaż, zrzucić perukę. Przy stolikach ludzie śmieli się: jeszcze ich to bawiło, a przecież z wolna wyczuli, że dzieje się na tej scenie coś niezwykłego. Dziwny, makabryczny taniec trwał dalej. Wrażenie było takie, jakby się patrzyło na jakieś wydarzenie ściśle osobiste.
W końcu muzyka ucichła, Barrymore spojrzał na tę panią, zgiął się w ukłonie i pocałował ją w rękę, jak gdyby dziękował za taniec samej angielskiej królowej. Potem patrzył na nią, kiedy odchodziła dumnie, i w całej sali zaległa cisza. Podszedł do mikrofonu, spojrzał na publiczność i rzekł: